Po ujawnieniu taśm z bulwersującymi wypowiedziami ministra Radosława Sikorskiego na temat sojuszu Polski z Ameryką, obie strony zaczęły intensywnie podkreślać, że w dwustronnych stosunkach nic się nie zmieniło, a podsłuchane rozmowy obecnych i byłych członków rządu niczego w tej mierze nie zmienią. Na odsiecz Sikorskiemu ruszył m.in. ambasador Stephen Mull, a niektóre media zaczęły porównywać słowa szefa polskiej dyplomacji ze słynnym „Fuck the EU" („Pieprzyć Unię Europejską"), które wyrwało się Victorii Nuland, zastępczyni sekretarza stanu USA, podczas rozmowy na temat sytuacji na Ukrainie. Przychylni Sikorskiemu publicyści przekonywali, że Amerykanie na pewno się nie obrażą, bo sami przecież w prywatnych pogawędkach mówią rzeczy dużo gorsze i bardziej dobitne.
Przytuleni do Europy
Punktem kulminacyjnym tej operacji była wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego na warszawskiej fecie z okazji święta narodowego Stanów Zjednoczonych. „Chciałbym dzisiaj, w kolejną już rocznicę amerykańskiej niepodległości, powiedzieć, że my chcemy być dobrym sojusznikiem" – mówił Komorowski. „Chcemy czuć bliskość Stanów Zjednoczonych, chcemy współpracy, wspólnie budowanego, lepszego świata opartego na zasadach wolności". A zatem Polska wciąż potrzebuje USA, mimo że ten militarny alians to właściwie mezalians lub – by użyć określenia Radka Sikorskiego – „bullshit".
Przez całe minione ćwierćwiecze polskie elity nie potrafiły otrząsnąć się z początkowej euforii, wywołanej zmianą politycznych i wojskowych sojuszy. Wyrwaliśmy się z orbity ponurego Układu Warszawskiego, by stać się częścią Zachodu. Stany Zjednoczone, jako najpotężniejsze państwo paktu, stało się gwarantem naszego bezpieczeństwa, a ścisły, transatlantycki sojusz – symbolem nieodwracalności historycznego przełomu.
Dla kolejnych rządów, niezależnie od ideologicznych barw, stosunki z Waszyngtonem były priorytetowe. Dla prawicy, zauroczonej Ronaldem Reaganem i jego twardą postawą wobec Związku Sowieckiego, bezwarunkowa miłość do Ameryki wynikała z głębokiego przekonania, że tylko Stany będą pryncypialnie bronić Polski i całego regionu przed zakusami ze strony wschodniego sąsiada. Lewica zaś, „przytulając" się do Wuja Sama, zachowywała się po części jak neofita, który za wszelką cenę chciał udowodnić swoją przydatność w nowym, geopolitycznym rozdaniu oraz wymazać dawne winy.
Platforma Obywatelska chciała pójść środkiem: podtrzymać dobre relacje z Ameryką, ale jednocześnie wprowadzić do nich nieco więcej asertywności. Z jednej strony podkreślać wagę transatlantyckiego sojuszu, z drugiej zaś postawić na coraz silniejsze związki z Niemcami. Tak jak niegdyś Leszek Miller usilnie starał się zrzucić z siebie bagaż „sowieckości", tak od 2007 roku Donald Tusk i Radosław Sikorski (wciąż postrzegany w Europie jako bliski amerykańskim neokonserwatystom) robili wszystko, by pozbyć się piętna Polski jako proamerykańskiego „pudla".