Wredni i niezbędni

Czy ktoś jeszcze potrzebuje Ameryki? Tak, cały świat. I nie wygląda na to, ?by wkrótce miało się to zmienić.

Publikacja: 12.07.2014 01:29

Więźniowie Guantánamo: dobre kadrowanie działa na opinię publiczną Zachodu

Więźniowie Guantánamo: dobre kadrowanie działa na opinię publiczną Zachodu

Foto: AFP

Po ujawnieniu taśm z bulwersującymi wypowiedziami ministra Radosława Sikorskiego na temat sojuszu Polski z Ameryką, obie strony zaczęły intensywnie podkreślać, że w dwustronnych stosunkach nic się nie zmieniło, a podsłuchane rozmowy obecnych i byłych członków rządu niczego w tej mierze nie zmienią. Na odsiecz Sikorskiemu ruszył m.in. ambasador Stephen Mull, a niektóre media zaczęły porównywać słowa szefa polskiej dyplomacji ze słynnym „Fuck the EU" („Pieprzyć Unię Europejską"), które wyrwało się Victorii Nuland, zastępczyni sekretarza stanu USA, podczas rozmowy na temat sytuacji na Ukrainie. Przychylni Sikorskiemu publicyści przekonywali, że Amerykanie na pewno się nie obrażą, bo sami przecież w prywatnych pogawędkach mówią rzeczy dużo gorsze i bardziej dobitne.

Przytuleni do Europy

Punktem kulminacyjnym tej operacji była wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego na warszawskiej fecie z okazji święta narodowego Stanów Zjednoczonych. „Chciałbym dzisiaj, w kolejną już rocznicę amerykańskiej niepodległości, powiedzieć, że my chcemy być dobrym sojusznikiem" – mówił Komorowski. „Chcemy czuć bliskość Stanów Zjednoczonych, chcemy współpracy, wspólnie budowanego, lepszego świata opartego na zasadach wolności". A zatem Polska wciąż potrzebuje USA, mimo że ten militarny alians to właściwie mezalians lub – by użyć określenia Radka Sikorskiego – „bullshit".

Przez całe minione ćwierćwiecze polskie elity nie potrafiły otrząsnąć się z początkowej euforii, wywołanej zmianą politycznych i wojskowych sojuszy. Wyrwaliśmy się z orbity ponurego Układu Warszawskiego, by stać się częścią Zachodu. Stany Zjednoczone, jako najpotężniejsze państwo paktu, stało się gwarantem naszego bezpieczeństwa, a ścisły, transatlantycki sojusz – symbolem nieodwracalności historycznego przełomu.

Dla kolejnych rządów, niezależnie od ideologicznych barw, stosunki z Waszyngtonem były priorytetowe. Dla prawicy, zauroczonej Ronaldem Reaganem i jego twardą postawą wobec Związku Sowieckiego, bezwarunkowa miłość do Ameryki wynikała z głębokiego przekonania, że tylko Stany będą pryncypialnie bronić Polski i całego regionu przed zakusami ze strony wschodniego sąsiada. Lewica zaś, „przytulając" się do Wuja Sama, zachowywała się po części jak neofita, który za wszelką cenę chciał udowodnić swoją przydatność w nowym, geopolitycznym rozdaniu oraz wymazać dawne winy.

Platforma Obywatelska chciała pójść środkiem: podtrzymać dobre relacje z Ameryką, ale jednocześnie wprowadzić do nich nieco więcej asertywności. Z jednej strony podkreślać wagę transatlantyckiego sojuszu, z drugiej zaś postawić na coraz silniejsze związki z Niemcami. Tak jak niegdyś Leszek Miller usilnie starał się zrzucić z siebie bagaż „sowieckości", tak od 2007 roku Donald Tusk i Radosław Sikorski (wciąż postrzegany w Europie jako bliski amerykańskim neokonserwatystom) robili wszystko, by pozbyć się piętna Polski jako proamerykańskiego „pudla".

Słyszeliśmy więc wielokrotnie, że jesteśmy bezpieczni i nie zagraża nam żaden zewnętrzny wróg. Że nasze stosunki gospodarcze z Niemcami, Francją, Holandią, a nawet z Rosją mają dużo większe znaczenie niż handel ze Stanami Zjednoczonymi. Że tak naprawdę bardziej potrzebujemy Unii Europejskiej niż Ameryki. Bo jesteśmy przecież krajem europejskim, a nasza przyszłość jest nierozerwalnie związana z Unią.

Czerwone linie

To strategiczne „przestawienie wajchy" przyniosło jednak opłakane skutki. Tusk i Sikorski tak długo mówili o „zielonej wyspie", rosnącym dobrobycie, wiecznym pokoju w tej części świata i pragmatycznych stosunkach z Rosją, że Barack Obama i jego najbliżsi doradcy (już i tak mający mętne pojęcie o Europie Środkowo-Wschodniej) uznali, że Polskę można właściwie traktować jak Luksemburg, Szwajcarię czy Norwegię. Czyli de facto nie zajmować się nią w ogóle, chyba że jako rynkiem zbytu dla amerykańskiego uzbrojenia. Jeżeli taki był cel dążeń liderów Platformy Obywatelskiej, to trzeba przyznać, że udało się go osiągnąć dość szybko. Powiedzieliśmy Ameryce: „Już cię nie potrzebujemy", na co Ameryka, ku wielkiemu zdumieniu Tuska i Sikorskiego, odpowiedziała: „OK".

Potem zaś przyszedł Majdan, ucieczka Wiktora Janukowycza, secesja Krymu, „zielone ludziki" w Donbasie. I nagle znów potrzebowaliśmy Ameryki – my, Litwini, Łotysze, Estończycy, Mołdawianie, Rumuni, Czesi, Słowacy. Niemal z dnia na dzień skończył się „wieczny pokój" w Europie, „zielona wyspa" się zatrzęsła, a stosunki z Rosją przestały być „pragmatyczne".

Francuskie mistrale stały się problemem, choć przez kilka lat problemem nie były. Budowa przez niemiecki koncern centrum szkoleniowego dla rosyjskiej armii stała się problemem, choć wcześniej nikomu nie przeszkadzała. Dowiedzieliśmy się, że te państwa, na które Platforma postawiła w swojej polityce zagranicznej, nie tylko nie dają nam poczucia bezpieczeństwa, ale wręcz przyczyniają się do tego, że czujemy się... mniej bezpiecznie.

Cztery twarze Wuja Sama

Amerykanie wysłali do Polski kilkanaście dodatkowych F-16, okręty US Navy wpłynęły na Morze Czarne, kilku ważnych polityków zza oceanu, z Barackiem Obamą na czele, w bardzo stanowczy sposób wypowiedziało się na temat ingerencji Rosji w wewnętrzne sprawy Ukrainy. Więcej było w tym werbalnego potrząsania szabelką niż realnych działań, ale raz jeszcze okazało się, że Europa (nie tylko środkowo-wschodnia) potrzebuje Ameryki, i to bardzo. Nie tylko po to, by bronić jej fizycznie, za pomocą lotniskowców, samolotów i piechoty morskiej, ale także po to, by wyznaczać „czerwone linie" i stawiać ultimatum agresorom.

Być może Amerykanie również byli wobec Kremla zbyt łagodni, proszę sobie jednak wyobrazić sytuację, w której Rosja odrywa od Ukrainy Krym oraz wysyła siły specjalne do Doniecka i Ługańska, a Ameryka nie robi dosłownie nic, zdając się wyłącznie na dyplomatyczne i militarne zdolności swoich sojuszników z Europy.

A teraz pójdźmy o krok dalej i wyobraźmy sobie równoległy świat, w którym Ameryki nie ma. Po prostu nie istnieje. Nie ma amerykańskiego prezydenta, nie ma amerykańskich dyplomatów, nie ma rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi, nie ma lotniskowców, nie ma F-16. Są za to Angela Merkel, François Hollande i Catherine Ashton, którzy przejmują zarządzanie kryzysem ukraińskim. W którym miejscu byłaby Ukraina (czy raczej to, co by z niej zostało)? W którym miejscu byłaby Polska? Czy czulibyśmy się bezpieczniej, „przytuleni" do Berlina i Brukseli, bez zawadzającej, irytującej, „niepotrzebnej" Ameryki?

Mamy, jako Polacy, sporo szczęścia, bo nie jesteśmy dziś tak wściekle i obficie karmieni przez media zwierzęcym antyamerykanizmem, co Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Austriacy czy Duńczycy. Dla nich Stany Zjednoczone już od dawna są nie tylko „niepotrzebne", ale też groźne. Dużo groźniejsze niż Rosja (której wszak „nie możemy drażnić"), Chiny, a nawet Iran. Lektura prasy nad Sekwaną i nad Renem nie pozostawia wątpliwości: współczesna Ameryka to kraj Wielkiego Brata, armii ignorantów oraz bigotów spod znaku Tea Party. To kraj pazernych bankierów, szalonych ekonomistów, zapatrzonych w von Hayeka, i niekompetentnych polityków. Kraj groźny, bardzo groźny dla całego świata.

Czyż to nie amerykańskie tajne służby bezczelnie i bezkarnie szpiegują Europejczyków, łącznie z panią kanclerz Merkel? Czyż to nie amerykańskie serwisy społecznościowe przeprowadzają psychologiczne testy na swoich użytkownikach, nie pytając ich o zgodę? Czyż to nie amerykański rząd naciska na jak najszybsze podpisanie umowy o wolnym handlu z Unią Europejską, by zalać nas hollywoodzkim chłamem i genetycznie modyfikowaną żywnością? Czyż to nie Amerykanie nagminnie łamią prawa człowieka, przetrzymując zupełnie niewinnych ludzi w więzieniu Guantánamo i bombardując gości weselnych w Afganistanie?

Z łamów europejskich mediów i z ust niektórych polityków płynie wewnętrznie sprzeczny przekaz. Na pierwszym obrazie widzimy Amerykę jako niezdarnego kolosa, wszechmocnego, ale głupiego, który niszczy wszystko, co spotka na swojej drodze. Zacofany gigant o małym mózgu, wierzący wyłącznie w siłę swoich mięśni. Na drugim obrazie Ameryka jest perfidnym, podstępnym draniem, który wykorzystuje swoją nadzwyczajną inteligencję i technologiczną przewagę, by zdobyć władzę nad wszechświatem, nawet za cenę podstawiania nogi najbliższym sojusznikom. I wreszcie obraz trzeci: Ameryka jako emerytowany atleta, niegdyś niepokonany, siejący postrach i budzący szacunek, dzisiaj niedołężny i zagubiony. Kraj o kulejącej gospodarce, astronomicznym długu, przegrywający w globalnej rywalizacji z Chinami.  Coraz słabszy, coraz szybciej tracący wpływy w świecie.

Każdy z tych obrazów jest oczywiście wykorzystywany przez Europejczyków w zależności od potrzeb. Istnieje jednak także czwarty wizerunek: Ameryki jako „indispensable nation", czyli „niezbędnego państwa", jak mawiała była sekretarz stanu Madeleine Albright. Państwa, które „stoi wyżej i widzi dalej".

Stany Zjednoczone są „niezbędne" wtedy, gdy dochodzi do zbrojnego konfliktu, ostrego dyplomatycznego sporu czy też wtedy, gdy pojawia się zewnętrzne zagrożenie poza obszarem wąsko rozumianych interesów Europejczyków: w Azji Centralnej, na Dalekim Wschodzie czy w Ameryce Łacińskiej. Stany Zjednoczone są jedyną światową potęgą sensu stricte, która nie tylko chce, lecz także jest w stanie bronić swoich interesów w każdym zakątku globu. Przy okazji broniąc również interesów swoich europejskich sojuszników. W drugą stronę nie działa to prawie nigdy.

Szlachetniej? Czyżby?

Wróćmy do przykładu relacji Zachodu z Rosją. „Fuck the EU" Victorii Nuland było oczywiście bardzo nieeleganckim wykrzyknikiem, jakże jednak trafnym. Unia Europejska odgrywa w tym spektaklu rolę ceremonialną. Występuje na scenie jedynie wówczas, gdy prezydent Ukrainy ma odwiedzić Brukselę, by podpisać traktat o wolnym handlu. Żaden przedstawiciel Unii, łącznie z Catherine Ashton, nie uczestniczy w najważniejszych rozmowach dotyczących rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Na pierwszej linii frontu są Niemcy i Francuzi, czy jednak reprezentują interesy całego „Zachodu"? Czy raczej interesy własne, konsekwentnie prowadząc politykę świętego spokoju w stosunkach z Rosją? Czy analizują stosunki między Moskwą a całą Unią Europejską w perspektywie 10–20 lat, czy wolą klepać slogany o „wspaniałej, rosyjskiej kulturze" i „strefie wolnego handlu od Lizbony po Władywostok"?

Kolejny przykład: na początku lipca kanclerz Angela Merkel odwiedziła Chiny wraz z liczną delegacją biznesmenów. Dla Niemców stosunki z Państwem Środka mają wymiar prawie wyłącznie ekonomiczny. Oba państwa rywalizują o miano największego eksportera na świecie, ale jednocześnie Chiny są jednym z najważniejszych rynków zbytu dla niemieckich towarów i usług. Na tyle ważnym, iż to właśnie Niemcy od wielu lat najintensywniej lobbują za zniesieniem embarga na dostawy uzbrojenia do Chin.

Dla Ameryki Państwo Środka jest czymś więcej niż kupcem i biznesowym konkurentem na światowych rynkach. Waszyngton patrzy na Chiny i zastanawia się nad przyszłością całego regionu. Co dalej z Tajwanem. Co dalej z Japonią. Czy i jak chronić okoliczne archipelagi przed chińską ekspansją. Jak chronić trasy żeglugowe. Co ze złożami surowców. Amerykanie bardzo sumiennie śledzą rozwój chińskich sił zbrojnych – nie dlatego, iż obawiają się utraty przewagi na tym polu (to w najbliższym czasie nie jest możliwe), lecz po to, aby uniknąć zachwiania regionalnej równowagi militarnej. Gwoli sprawiedliwości: ich działania nie wynikają z altruistycznej chęci pomocy przyjaciołom po drugiej stronie Pacyfiku, lecz z dbałości o interesy amerykańskich firm i stabilność amerykańskiego dolara. Tyle że bezpieczne trasy żeglugowe i spokój na Morzu Południowochińskim oznaczają także bezpieczeństwo transportu niemieckich maszyn budowlanych, francuskich samochodów i włoskich win.

Amerykanie są często oskarżani o to, iż w swojej polityce zagranicznej kierują się wyłącznie względami merkantylnymi, nie zważając na prawa człowieka czy uwarunkowania historyczne i religijne. Że sięgają do kabury z pistoletem odruchowo i bezmyślnie. Że strzelają szybciej niż myślą.

Wiele w tym prawdy. Niewiele natomiast jest prawdy w stwierdzeniu, iż państwa europejskie postępują szlachetniej i uczciwiej. Amerykanie potrafią być brutalni i aroganccy, są zachłanni i skrajnie cyniczni... tak jak Niemcy, którzy z przyjemnością sprzedadzą swoje czołgi Chińczykom i wyszkolą rosyjski specnaz. Tak jak Brytyjczycy, którzy przymkną oko na publiczne egzekucje w tym czy innym emiracie, po to tylko, by jakiś brytyjski bank mógł tam otworzyć swoją filię. Tak jak Francuzi, którzy nie mają najmniejszych skrupułów, by wysłać swoich komandosów do jakiejś byłej kolonii, jeśli okaże się, że nie odpowiada im polityka prowadzona przez miejscowego przywódcę.

Ameryka jest Europie „niepotrzebna", ale powód jej „zbędności" jest dużo bardziej banalny, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Amerykanie przeszkadzają Niemcom i Francuzom, bo zbyt emocjonalnie reagują np. na ekscesy Rosji. Zamiast machnąć ręką na Krym i podpisywać kolejne kontrakty z Władimirem Putinem, Waszyngton uparcie domaga się poszanowania „integralności terytorialnej" Ukrainy i psuje stosunki całego Zachodu z Kremlem. Amerykańskie koncerny, zamiast z pokorą wycofać się ze wszystkich światowych rynków i oddać pole firmom europejskim, nadal z nimi rywalizują i, co gorsza, często wygrywają. Amerykańscy studenci ośmielają się wymyślać nowe aplikacje i elektroniczne gadżety, gdy w tym samym czasie studenci w Europie protestują przeciwko obcięciu dotacji do uczelnianej stołówki. Uniwersytety z Ivy League, o zgrozo, wciąż kaptują europejskich naukowców, a nie na odwrót.

Ameryka pozostaje „indispensable nation" i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miało się to zmienić.

Autor jest publicystą „Tygodnika Do Rzeczy"

Po ujawnieniu taśm z bulwersującymi wypowiedziami ministra Radosława Sikorskiego na temat sojuszu Polski z Ameryką, obie strony zaczęły intensywnie podkreślać, że w dwustronnych stosunkach nic się nie zmieniło, a podsłuchane rozmowy obecnych i byłych członków rządu niczego w tej mierze nie zmienią. Na odsiecz Sikorskiemu ruszył m.in. ambasador Stephen Mull, a niektóre media zaczęły porównywać słowa szefa polskiej dyplomacji ze słynnym „Fuck the EU" („Pieprzyć Unię Europejską"), które wyrwało się Victorii Nuland, zastępczyni sekretarza stanu USA, podczas rozmowy na temat sytuacji na Ukrainie. Przychylni Sikorskiemu publicyści przekonywali, że Amerykanie na pewno się nie obrażą, bo sami przecież w prywatnych pogawędkach mówią rzeczy dużo gorsze i bardziej dobitne.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska