– Poszedłem do wiceministra Stefańskiego – opowiada. – Położyłem mu na biurku kontrakt z Ameryki, fałszywy, ale spisany w zgodzie z prawem przez znajomych: mam robić film w amerykańskiej wytwórni. Mówię: „Zarobię dużo pieniędzy, dwadzieścia procent idzie dla kraju". A Stefański na to: „Panie Bugajski, nie jest moralne zarabiać na wszystkim".
Nie wyjechał. Zresztą jego żona nie była wtedy przekonana do emigracji. Zgodziła się w połowie lat osiemdziesiątych. Samego Bugajskiego władze kinematografii też chciały się już wtedy pozbyć.
Jesienią 1985 roku Bugajscy podjęli ostateczną decyzję. To było trudne doświadczenie:
– Likwidowanie wszystkiego, zamykanie swoich spraw jest bolesne. I to pakowanie. Nie mieliśmy wielkiego dobytku, ale postanowiliśmy zabrać wszystkie książki. Żony, moje. Przechodzenie przez cło trwało cały dzień. W urzędzie na Woli otwierano każdą paczkę, brano każdą książkę do ręki, otrząsano jak przy rewizji. Potem pieczątka. I następna paczka. Talerze, garnki. Straszne to było.
Był przekonany, że nigdy do Polski nie wróci. Miał wizę imigracyjną i jako dysydent przez rok dostawał stypendium rządu kanadyjskiego. To pozwoliło mu nie trwonić czasu na zdobywanie pieniędzy jako pomywacz czy taksówkarz. Spotykał się z filmowcami, wysyłał swoje CV i propozycje scenariuszowe do producentów, wreszcie któryś z nich obejrzał na VHS „Przesłuchanie" z dodanymi już w Ameryce napisami angielskimi. Bugajski nakręcił kilka odcinków serialu „Alfred Hitchcock przedstawia", miał ich zrealizować więcej, ale go wyrzucili.
– Nie orientowałem się jeszcze w zachodnim systemie pracy – mówi. – Zacząłem ingerować w scenariusz, poprawiać go. A w telewizji to niedopuszczalne. Na dodatek okazało się, że scenarzystką serialu była – pod pseudonimem – sama producentka.
Potem już nie wydziwiał. Pracował między innymi przy serialach „Strefa mroku", „The Hitchhiker", „E.N.G.", „T&T", realizował filmy telewizyjne. Jak rzemieślnik. Inaczej było przy fabule.
– Przygotowując „Clearcut", wiedziałem, że gram o swoje nazwisko – mówi.
Film był adaptacją bardzo poetyckiej książki M.T. Kelly'ego, jednak Bugajski ze scenarzystą Robertem Forsythem poszli w kierunku realizmu i mocnego kina akcji. Pokazali różnice kulturowe między białymi i Indianami, ale też okrucieństwo Indian broniących swojego terytorium i niezgadzających się na wyrąb lasu. Dlatego tytuł powieści „A Dream Like Mine" został zmieniony na „Clearcut" (w wolnym tłumaczeniu – „Poręba").
W latach 90. Ryszard Bugajski zaczął przyjeżdżać do Polski. Wyreżyserował w Teatrze Telewizji „Za i przeciw" Harwooda, a scenarzysta Jan Purzycki i producent Tadeusz Lampka zaproponowali mu wyreżyserowanie „Graczy".
– Zainteresował mnie temat: jak wyglądają wolne wybory w kraju, który przez 50 lat nie wiedział, czym jest demokracja? Przecież tu była masa ignorancji, nieudolności, ludzie nie wiedzieli, czym jest kampania negatywna, co jest jeszcze uczciwe, a co już niedopuszczalne – mówi Bugajski.
Powstał obraz o młodym filmowcu, który szefuje kampanii prezydenckiej Wałęsy i stosuje chwyty nieczyste – te, przeciw którym być może występował, gdy dekadę wcześniej zapisywał się do „Solidarności": zmusza ludzi do donosicielstwa, manipuluje, wyznaje zasadę, że cel uświęca środki. Bugajski zrobił political fiction, włączył nawet fragmenty dokumentu o wyborach. Nie oszczędzał żadnej ze stron, może dlatego dostało mu się od wszystkich.
Środowisko nie przyjęło filmu entuzjastycznie.
– Od początku czułem niechętny stosunek wielu kolegów. Niektórzy wręcz pytali: „Nie mieszkasz w Polsce od lat. Co ty z tego rozumiesz?". A ja chciałem zrobić film maksymalnie uczciwy i myślę, że jest on pewnym dokumentem epoki.
Powrót po latach
Po 12 latach pobytu w Kanadzie zdecydował się wrócić do Polski na stałe.
– Przesiedlenie w drugą stronę było równie trudne jak emigracja – wyznaje. – Zdążyłem już w Kanadzie osiąść. Ale wynająłem mieszkanie w Warszawie, mój syn zaczął chodzić do amerykańskiej szkoły w Wilanowie. Mieliśmy psa i kota, po raz kolejny zapuszczaliśmy korzenie. Jednak żona po półtora roku pobytu w Polsce oświadczyła, że wraca do Kanady, bo tam ma lepszą pracę i przyszłość. Syn, gdy skończył się rok szkolny, pojechał za nią.
Bugajski pracował wtedy w telewizji, realizował wydania wieczornego dziennika.
– Trzeba było mieć etat, ubezpieczenie – przyznaje. – Potem zrezygnowałem z tego zajęcia, bo nie zostawiało mi czasu na własne projekty. Ale przyjrzałem się z bliska dziennikarskiemu światu, którego wcześniej nie znałem.
Napisał „Niuz" – spektakl z kluczem o etyce dziennikarskiej. Wcześniej wyreżyserował głośnego „Misia Kolabo" o działaczu „Solidarności" zmuszonym szantażem do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Szykował fabułę. Przeczytał artykuły o WSI sprzedających broń terrorystom arabskim i rosyjskiej mafii, spotkał się z dziennikarką Anną Marszałek.
– Zaniosłem scenariusz do telewizji. Kierownik literacki Agencji Filmowej Bronisław Sulik szczerze się zmartwił: „No, nie wiem, jak mam do tego podejść. Dzisiaj na kolacji będę się widział z generałem Dukaczewskim. Co ja mu powiem?". Najpierw się roześmiałem, ale potem poczułem niesmak i grozę. Generał Dukaczewski jest szefem WSI, a telewizja ma się przed nim tłumaczyć? Oczywiście nie zrobiłem tego filmu.
Kiedy nie udało się filmowe dotknięcie współczesności, Bugajski zwrócił się ku przeszłości. W latach 2006–2009 zrobił „Śmierć rotmistrza Pileckiego" i „Generała Nila" o Emilu Fieldorfie. Dlaczego?
– Bo są zapomniani – mówi. – Bo chciałem pokazać ofiary, a nie katów. Ale również dlatego, że interesują mnie ludzie uwikłani w historię i ich dramatyczne wybory. Rotmistrz Pilecki dobrowolnie poszedł do obozu w Auschwitz, gdzie organizował ruch oporu. Po wojnie znalazł się we Włoszech, ale wrócił do kraju z misją wywiadowczą zleconą przez generała Andersa. Generał Fieldorf, dowódca Kedywu, też po 1947 roku, po powrocie z zesłania na Syberię, mógł się nie ujawniać, wyjechać z Polski albo ocalić życie, idąc na współpracę z bezpieką. Ale powiedział „nie". Obaj za wierność sobie zapłacili najwyższą cenę. Zginęli, skazani na śmierć przez stalinowskie sądy. To są dramaty ważniejsze od problemów dzisiejszego dnia: ożenić się z jakąś kobietą, mieć dzieci i dom czy wybrać karierę.
I znów pojawiły się problemy. „Generał Nil" spotkał się z krytyką córki Fieldorfa.
– W Stanach Zjednoczonych powstają filmy biograficzne o ludziach żyjących, nawet o prezydentach – twierdzi Bugajski. – George W. Bush nie podał do sądu Olivera Stone'a po „W". W Wielkiej Brytanii Stephen Frears mógł nakręcić film o królowej Elżbiecie i premierze Blairze. W Polsce nie ma mowy o twórczej swobodzie. Prawo o ochronie dóbr osobistych daje rodzinom filmowych bohaterów ogromną siłę. Mogą one nawet zatrzymać dystrybucję tytułu.
No ale w końcu „kłopoty to jego specjalność". Więc po kolejnych przejściach, gdy różne siły polityczne próbowały wykorzystać jego „Układ zamknięty" do swoich celów, Bugajski nie planuje nakręcenia bezpiecznej komedii romantycznej ani nawet obrazu obyczajowego. W czasach, gdy młodsze pokolenie twórców ucieka od tematów polityczno-społecznych, on pisze kolejne scenariusze – o pogromie kieleckim, o czerwonym kacie czasu stalinowskiego Julii Brystygierowej.
Mówi, że nie interesuje go sama polityka. Raczej etyka w polityce. Pytania o współczesną moralność, którym trzeba stawić czoło. No i jest jeszcze ta jego polskość, która nie pozwoliła mu spokojnie kręcić seriali w Toronto. Można się od niej uwolnić? Można. Syn Ryszarda ma 30 lat, skończył na Uniwersytecie w Toronto nauki polityczne ze specjalizacją polityka społeczna, co predestynuje go do kariery w administracji państwowej. Pracuje w Ministerstwie Finansów w prowincji Ontario, jego dziewczyna – w Ministerstwie Energii.
– Dwa lata temu odwiedzili mnie w Warszawie. Wtedy jeszcze trochę rozmawialiśmy z synem po polsku. Kiedy w listopadzie 2013 byłem w Kanadzie, chciał mówić już tylko po angielsku. Ale czy jest szczęśliwy? – pyta Bugajski.
On sam chyba jest. Ze swoją partnerką, a od kilku dni żoną, znaną aktorką, mieszka w eleganckim, urządzonym z gustem mieszkaniu na Mokotowie. Latem siada z książką na wielkim tarasie osłoniętym zielenią. Pytam, czym by się zajmował, gdyby nie został reżyserem.
– Najbardziej chciałbym być pianistą – odpowiada. – Ale nie mam talentu, więc może malarzem?
Nie wierzę. Za mało w tych zawodach kłopotów, za mało spięć, za mało bezpośredniego wadzenia się z życiem, światem, z czasem dzisiejszym i przeszłością.
Tekst jest skrótem rozdziału książki „Od Wajdy do Komasy", która ukaże się 11 września. Śródtytuły pochodzą od redakcji