Wędrówka pod prąd

– Stale ładuję się w trudne sytuacje – mówi Ryszard Bugajski. – Jak u Chandlera: „Kłopoty to moja specjalność”.

Publikacja: 05.09.2014 20:00

Wędrówka pod prąd

Foto: ROL

Mój film „Przesłuchanie" leżał na półkach siedem lat – wspomina reżyser. – Po kanadyjskim „Clearcut" liberalna krytyka zaatakowała mnie, że pokazuję Indianina jako człowieka okrutnego i brutalnego. Po „Graczach" dostało mi się ze wszystkich stron, przeciwko „Generałowi Nilowi" protestowała córka Emila Fieldorfa. „Układ zamknięty" kilka sił w Polsce starało się wykorzystać w celach politycznych. No, ale co mam zrobić?

Ryszard Bugajski w swoich filmach portretuje ludzi wkręconych w tryby historii, obserwuje przemiany społeczno-obyczajowe i zwyrodnienia demokracji, mówi o etyce dziennikarskiej. Śledzi mechanizmy, które prowadzą do nadużycia władzy, ale też szuka momentów, w których budzą się wyrzuty sumienia i człowieczeństwo, w których godność i wierność wyznawanym wartościom stają się tak ważne, że można za nie zapłacić najwyższą cenę.

– Nie jestem politykiem, ale nie pozostaję obojętny na rzeczywistość, w jakiej żyję – tłumaczy reżyser.

PPS, Virtuti i Praga

Choć Polacy w badaniach socjologicznych deklarują zniechęcenie do polityki i jej afer, nakręcony w 2013 roku „Układ zamknięty" w kinach obejrzało ponad 600 tysięcy osób. Bugajski sięgnął po prawdziwą historię trzech krakowskich biznesmenów, którzy w 2003 roku zostali oskarżeni o działalność w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy.

Na widok scenariusza filmu o WSI Bronisław Sulik szczerze się zmartwił: „No, nie wiem, jak mam do tego podejść. Dzisiaj na kolacji będę się widział z generałem Dukaczewskim. Co ja mu powiem?"

– To byli świetni ludzie, doskonale poruszający się w nowej rzeczywistości – mówi. – Prokuratura razem z urzędem skarbowym postanowiła ich załatwić, czerpiąc z tego korzyści. Siedzieli w areszcie prawie rok, nikt ich nawet porządnie nie przesłuchał. Po zwolnieniu zaskarżyli prokuraturę o niesłuszne aresztowanie. Sprawa ciągnęła się siedem lat. Wygrali ją, dostali po dziesięć tysięcy złotych odszkodowania. A stracili biznesy, mieli zrujnowane rodziny, dziecko jednego z nich przestało mówić, żona innego z nerwów poroniła.

„Układ..." pokazywał działanie chorego systemu. I to, że ludzie skompromitowani w czasach komunizmu świetnie się w nowej rzeczywistości urządzili, a władza bywa bezkarna.

Pytam Ryszarda Bugajskiego, co sprawia, że w czasach, gdy wielu artystów zamyka okna od ulicy, on stale sięga po tematy kontrowersyjne.

– Taki mam temperament, ale i rodzinne tradycje – odpowiada. – No właśnie, może winne są moje geny?

Jego przodkowie ze strony matki walczyli w powstaniach – listopadowym i styczniowym. Z kolei dziadek Karol Bugajski był działaczem lewicy, przyjaźnił się z Tomaszem Arciszewskim, późniejszym senatorem i premierem RP na uchodźstwie. Jeszcze za czasów carskich obaj byli członkami organizacji bojowej PPS.

– Dziadek został zesłany na Syberię – opowiada Ryszard Bugajski. – Mój ojciec jako chłopiec dojechał tam do niego z matką.

Wrócili do Polski po wybuchu pierwszej wojny. Edward Bugajski od 16. roku życia należał do PPS. Dorastał w centrum Warszawy, ale kiedy się usamodzielnił, czując się działaczem ludowym, przeprowadził się razem z żoną na Pragę, na ulicę Ząbkowską. Tam 27 kwietnia 1943 roku urodził się Ryszard. Jego ojciec brał udział w Powstaniu Warszawskim, dostał Virtuti Militari. Po wojnie rodzina została na Pradze.

– Byliśmy w tym środowisku inni. Matka pielęgniarka, ojciec – kierownik działu czasopism w RSW Prasa. A moi koledzy byli dziećmi węglarzy, miejscowych lumpów. Aby się wkupić w ich towarzystwo, nie mogłem być inteligentem mięczakiem. Próbowałem grać w nogę, popijałem alkohol, wdawałem się w bójki. Ale i tak coś we mnie obcego wyczuwali.

Ojciec zmarł w 1956 roku, gdy Ryszard miał trzynaście lat. Pozostał dla syna tajemnicą. PPS-owiec, WRN-owiec, antykomunista, nie był jednak represjonowany. Wstąpił do PZPR, wyjeżdżał na Zachód przez zieloną granicę. Z dzieciństwa Ryszard zapamiętał odwiedziny tajemniczych ludzi w andersowskich kurtkach, ukrywających w kieszeniach pistolety. Ojciec był człowiekiem bez wyższego wykształcenia, ale z dużą wiedzą. Została po nim biblioteka.

– Podsuwał mi książki – mówi Bugajski. – Przeszedłem przez tradycyjne polskie lektury, a po jego śmierci zacząłem brać z półek Anatola France'a, Mirabeau, Balzaca.

Po maturze zdał na filozofię. A kino? Uważał je za gorszą dziedzinę sztuki. Oglądał włoski neorealizm – Rosselliniego, De Sicę, Viscontiego, ale nie szalał na tym punkcie. Dopóki kiedyś, gdy był na trzecim roku, przypadkiem nie poszedł na seans tak zwanego festiwalu festiwali.

– Był styczeń czy luty 1964 roku – wspomina. – Kino Skarpa. „8 i pół" Felliniego. Przed końcem projekcji wiedziałem, że muszę zostać reżyserem.

Rzucił filozofię, zapisał się do klubu amatorskiego w Hybrydach, gdzie były 16-milimetrowe kamery. Dwa razy nie dostał się do Filmówki – w 1966 i 1967 roku. Rok później, po wypadkach marcowych, w ogóle nie było naboru.

Co robił przez ten czas? Co się dało. Był „manipulantem" w Archiwum Akt Dawnych, kinooperatorem w Muzeum Narodowym, kopaczem archeologicznym. Asystował Danielowi Szczechurze przy animacji.

– Wyglądało to kiepsko – przyznaje. – A że w 1969 roku po raz pierwszy dostałem paszport, wyjechałem do Londynu. Tam złożyłem podanie o wizę w ambasadzie australijskiej. Chciałem wyemigrować. Dwa oblane egzaminy do Filmówki, do tego atmosfera polityczna, która mnie przygnębiała, Marzec 1968, inwazja w Czechosłowacji. Ale napisał do mnie Szczechura: „Przyjeżdżaj, w tym roku cię przyjmą".

Postanowił spróbować ostatni raz. I dostał się. To był nie najlepszy czas szkoły. Po Marcu 1968 wyrzucono wszystkich znaczących twórców. Z dawnych wykładowców pozostał tylko Jerzy Mierzejewski. Czasem tylko przyjeżdżali jako wykładowcy Janusz Morgenstern, Kazimierz Karabasz, Janusz Majewski, Krzysztof Zanussi. Ale za to fajne były roczniki studenckie. Na roku Bugajskiego byli Falk, Domaradzki, Dymek, Andrejew, Barański, Krystian Lupa. Dwa lata wyżej – Krzysztof Kieślowski, Tomasz Zygadło. Ludzie o różnych gustach i poglądach, którzy stale się ścierali, dyskutowali.

Zespół X

Po opuszczeniu murów Filmówki Bugajski zaniósł kilka projektów scenariuszy do Zespołu Filmowego X Andrzeja Wajdy, który powstał w 1972 roku.

– Byli tam już Holland, Falk, Domaradzki, Zaorski, Zygadło, Marcel Łoziński, Zbyszek Kamiński – wspomina. – Przyjaźniliśmy się, także prywatnie, nasze rodziny się znały. Agnieszka i Bolesław Michałkowie wymyślili cykl „Sytuacje rodzinne". To było dobre hasło. Nic politycznego, a przy okazji takich opowieści można pokazać kawał rzeczywistości. I Wajda zaproponował, żebyśmy z Januszem Dymkiem zrobili razem film kinowy.

Tak powstała „Kobieta i kobieta", historia dwóch przyjaciółek, które dążą do zawodowego sukcesu, ale każda innymi metodami. Potem nakręcił „Zajęcia dydaktyczne" i chciał zekranizować „Ciemność w południe" Arthura Koestlera, opowieść o komuniście Rubaszowie (pierwowzorem był Nikołaj Bucharin, twórca konstytucji ZSRR), który samooskarża się w czasie wielkiej czystki w latach 1934–1939.

– Wajda jakoś nasze „nieprawomyślne" filmy przepychał, interweniując u ministrów i w KC – mówi Bugajski. – Kiedy narodziła się „Solidarność" i po podpisaniu porozumień sierpniowych nastąpiła odwilż, miałem nadzieję, że uda się z tym Koestlerem ruszyć. Ale po co miałem robić film o rosyjskim komuniście, którego rozstrzeliwują? Zacząłem adaptować wydanego w paryskiej „Kulturze" „Zatrzymanego do wyjaśnienia" Stanisława Wygodzkiego o Leonie Ferszcie. A wreszcie pomyślałem, że nie będę robił filmu o ludziach, którzy nam ten ustrój na plecy zwalili, że trzeba pokazać ich ofiary.

Przepchnięcie „Przesłuchania" zabrało wiele miesięcy.

– Panował chaos, nie wiadomo było, kto rządzi. „Solidarność" raz była słabsza, raz mocniejsza. Wajda miał świetne stosunki z Wałęsą. Jak Wałęsa tupnął nogą, to władza się z nim liczyła. Mój scenariusz został posłany do Naczelnego Zarządu Kinematografii. Tam powinni byli spuścić go do kosza po przeczytaniu pierwszej strony. Nie zrobili tego. Nie zatwierdzili, ale bali się odrzucić. Tekst leżał, potem przekazano go do oceny do MSW, do KC. Zaczęły napływać negatywne opinie, ale nikt nie powiedział „nie". Wajda rozdał kopie tekstu kierownikom artystycznym zespołów. Na radzie zespołów wszyscy znali „Przesłuchanie", a ci, co nie znali, nie przyznawali się. I rada projekt zaakceptowała, a dyrektor Przedsiębiorstwa Realizacji Filmów Leon Bach, człowiek partyjny, ale dość uległy, otworzył konto bankowe, co uruchomiło produkcję – opowiada Bugajski.

Powstał film wstrząsający. Krystyna Janda zagrała trzeciorzędną piosenkarkę kabaretową, prostą dziewczynę, która na początku lat 50. zostaje upita i aresztowana. Funkcjonariusze UB chcą z niej wydobyć fałszywe zeznania obciążające jej znajomego majora o szpiegostwo. Kobieta odmawia, zostaje poddana torturom. Ale zeznań nie zmienia. Nie jest bohaterką, po prostu wie, że pewnych rzeczy się nie robi. I znajduje w sobie dość siły, żeby dla prawdy, przyzwoitości nie ugiąć się przed machiną, która chce ją upodlić.

To jednak Bugajskiemu nie wystarcza. Jeden z przesłuchujących kobietę ubeków zaczyna podziwiać jej upór, zaczyna ją chronić. W więziennym szpitalu, gdy składa jej wigilijne życzenia, dochodzi między nimi do zbliżenia. Po śmierci Stalina oficer popełnia samobójstwo.

Byli ludzie, dawni więźniowie UB, którzy mnie za to samobójstwo atakowali – przyznaje Bugajski. – Bo to znaczyło, że ubek coś zrozumiał i sam sobie wymierzył karę, a funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa nie byli wyłącznie bezwzględnymi mordercami i bandytami. My, niestety, zbyt często naginamy rzeczywistość do z góry założonej tezy. Ta jednostronność wynika z ideologizacji naszego życia. Tymczasem sztuka jej nie toleruje. Zresztą w życiu też jej nie ma.

Magnetowidy i powielacze

Czas wolności trwał w Polsce krótko. Kolaudacja „Przesłuchania" odbyła się już w stanie wojennym. Władze określiły je jako „najbardziej antykomunistyczny film w dziejach kina".

– Na kolaudacji pierwszy sekretarz POP PZPR towarzysz Waśkowski krzyczał, że prokurator powinien dojść, kto dopuścił do tej produkcji – opowiada Ryszard Bugajski. – Wajda był wówczas we Francji, odpowiedział mu w liście: „Sam pan, kolego Waśkowski, był za. Na radzie zespołów nie protestował pan przeciwko scenariuszowi". Bach wyrzucił mnie dyscyplinarnie z pracy, oskarżył o działanie na szkodę przedsiębiorstwa, twierdził, że nielegalnie przegrałem „Przesłuchanie" na taśmę wideo. Co zresztą było prawdą, ale wtedy się nie przyznałem i Bach przegrał sprawę.

Potem nastąpił polski fenomen: film, który trafił na siedem lat na półkę, obejrzało mnóstwo ludzi. Z kaset, na tajnych pokazach prywatnych. A książkę w 1982 roku wydała podziemna oficyna NOW-a.

Po wygranym procesie Bugajskiemu przywrócono w zespołach tak zwaną gotowość, ale to nie były pieniądze, za które dawało się przeżyć. Poza tym pogłębiał się w nim szczękościsk. Nienawidził komunizmu. Właściwie chciał wyjechać z kraju niedługo po 13 grudnia.

– Poszedłem do wiceministra Stefańskiego – opowiada. – Położyłem mu na biurku kontrakt z Ameryki, fałszywy, ale spisany w zgodzie z prawem przez znajomych: mam robić film w amerykańskiej wytwórni. Mówię: „Zarobię dużo pieniędzy, dwadzieścia procent idzie dla kraju". A Stefański na to: „Panie Bugajski, nie jest moralne zarabiać na wszystkim".

Nie wyjechał. Zresztą jego żona nie była wtedy przekonana do emigracji. Zgodziła się w połowie lat osiemdziesiątych. Samego Bugajskiego władze kinematografii też chciały się już wtedy pozbyć.

Jesienią 1985 roku Bugajscy podjęli ostateczną decyzję. To było trudne doświadczenie:

– Likwidowanie wszystkiego, zamykanie swoich spraw jest bolesne. I to pakowanie. Nie mieliśmy wielkiego dobytku, ale postanowiliśmy zabrać wszystkie książki. Żony, moje. Przechodzenie przez cło trwało cały dzień. W urzędzie na Woli otwierano każdą paczkę, brano każdą książkę do ręki, otrząsano jak przy rewizji. Potem pieczątka. I następna paczka. Talerze, garnki. Straszne to było.

Był przekonany, że nigdy do Polski nie wróci. Miał wizę imigracyjną i jako dysydent przez rok dostawał stypendium rządu kanadyjskiego. To pozwoliło mu nie trwonić czasu na zdobywanie pieniędzy jako pomywacz czy taksówkarz. Spotykał się z filmowcami, wysyłał swoje CV i propozycje scenariuszowe do producentów, wreszcie któryś z nich obejrzał na VHS „Przesłuchanie" z dodanymi już w Ameryce napisami angielskimi. Bugajski nakręcił kilka odcinków serialu „Alfred Hitchcock przedstawia", miał ich zrealizować więcej, ale go wyrzucili.

– Nie orientowałem się jeszcze w zachodnim systemie pracy – mówi. – Zacząłem ingerować w scenariusz, poprawiać go. A w telewizji to niedopuszczalne. Na dodatek okazało się, że scenarzystką serialu była – pod pseudonimem – sama producentka.

Potem już nie wydziwiał. Pracował między innymi przy serialach „Strefa mroku", „The Hitchhiker", „E.N.G.", „T&T", realizował filmy telewizyjne. Jak rzemieślnik. Inaczej było przy fabule.

– Przygotowując „Clearcut", wiedziałem, że gram o swoje nazwisko – mówi.

Film był adaptacją bardzo poetyckiej książki M.T. Kelly'ego, jednak Bugajski ze scenarzystą Robertem Forsythem poszli w kierunku realizmu i mocnego kina akcji. Pokazali różnice kulturowe między białymi i Indianami, ale też okrucieństwo Indian broniących swojego terytorium i niezgadzających się na wyrąb lasu. Dlatego tytuł powieści „A Dream Like Mine" został zmieniony na „Clearcut" (w wolnym tłumaczeniu – „Poręba").

W latach 90. Ryszard Bugajski zaczął przyjeżdżać do Polski. Wyreżyserował w Teatrze Telewizji „Za i przeciw" Harwooda, a scenarzysta Jan Purzycki i producent Tadeusz Lampka zaproponowali mu wyreżyserowanie „Graczy".

– Zainteresował mnie temat: jak wyglądają wolne wybory w kraju, który przez 50 lat nie wiedział, czym jest demokracja? Przecież tu była masa ignorancji, nieudolności, ludzie nie wiedzieli, czym jest kampania negatywna, co jest jeszcze uczciwe, a co już niedopuszczalne – mówi Bugajski.

Powstał obraz o młodym filmowcu, który szefuje kampanii prezydenckiej Wałęsy i stosuje chwyty nieczyste – te, przeciw którym być może występował, gdy dekadę wcześniej zapisywał się do „Solidarności": zmusza ludzi do donosicielstwa, manipuluje, wyznaje zasadę, że cel uświęca środki. Bugajski zrobił political fiction, włączył nawet fragmenty dokumentu o wyborach. Nie oszczędzał żadnej ze stron, może dlatego dostało mu się od wszystkich.

Środowisko nie przyjęło filmu entuzjastycznie.

– Od początku czułem niechętny stosunek wielu kolegów. Niektórzy wręcz pytali: „Nie mieszkasz w Polsce od lat. Co ty z tego rozumiesz?". A ja chciałem zrobić film maksymalnie uczciwy i myślę, że jest on pewnym dokumentem epoki.

Powrót po latach

Po 12 latach pobytu w Kanadzie zdecydował się wrócić do Polski na stałe.

– Przesiedlenie w drugą stronę było równie trudne jak emigracja – wyznaje. – Zdążyłem już w Kanadzie osiąść. Ale wynająłem mieszkanie w Warszawie, mój syn zaczął chodzić do amerykańskiej szkoły w Wilanowie. Mieliśmy psa i kota, po raz kolejny zapuszczaliśmy korzenie. Jednak żona po półtora roku pobytu w Polsce oświadczyła, że wraca do Kanady, bo tam ma lepszą pracę i przyszłość. Syn, gdy skończył się rok szkolny, pojechał za nią.

Bugajski pracował wtedy w telewizji, realizował wydania wieczornego dziennika.

– Trzeba było mieć etat, ubezpieczenie – przyznaje. –  Potem zrezygnowałem z tego zajęcia, bo nie zostawiało mi czasu na własne projekty. Ale przyjrzałem się z bliska dziennikarskiemu światu, którego wcześniej nie znałem.

Napisał „Niuz" – spektakl z kluczem o etyce dziennikarskiej. Wcześniej wyreżyserował głośnego „Misia Kolabo" o działaczu „Solidarności" zmuszonym szantażem do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Szykował fabułę. Przeczytał artykuły o WSI sprzedających broń terrorystom arabskim i rosyjskiej mafii, spotkał się z dziennikarką Anną Marszałek.

– Zaniosłem scenariusz do telewizji. Kierownik literacki Agencji Filmowej Bronisław Sulik szczerze się zmartwił: „No, nie wiem, jak mam do tego podejść. Dzisiaj na kolacji będę się widział z generałem Dukaczewskim. Co ja mu powiem?". Najpierw się roześmiałem, ale potem poczułem niesmak i grozę. Generał Dukaczewski jest szefem WSI, a telewizja ma się przed nim tłumaczyć? Oczywiście nie zrobiłem tego filmu.

Kiedy nie udało się filmowe dotknięcie współczesności, Bugajski zwrócił się ku przeszłości. W latach 2006–2009 zrobił „Śmierć rotmistrza Pileckiego" i „Generała Nila" o Emilu Fieldorfie. Dlaczego?

– Bo są zapomniani – mówi. – Bo chciałem pokazać ofiary, a nie katów. Ale również dlatego, że interesują mnie ludzie uwikłani w historię i ich dramatyczne wybory. Rotmistrz Pilecki dobrowolnie poszedł do obozu w Auschwitz, gdzie organizował ruch oporu. Po wojnie znalazł się we Włoszech, ale wrócił do kraju z misją wywiadowczą zleconą przez generała Andersa. Generał Fieldorf, dowódca Kedywu, też po 1947 roku, po powrocie z zesłania na Syberię, mógł się nie ujawniać, wyjechać z Polski albo ocalić życie, idąc na współpracę z bezpieką. Ale powiedział „nie". Obaj za wierność sobie zapłacili najwyższą cenę. Zginęli, skazani na śmierć przez stalinowskie sądy. To są dramaty ważniejsze od problemów dzisiejszego dnia: ożenić się z jakąś kobietą, mieć dzieci i dom czy wybrać karierę.

I znów pojawiły się problemy. „Generał Nil" spotkał się z krytyką córki Fieldorfa.

– W Stanach Zjednoczonych powstają filmy biograficzne o ludziach żyjących, nawet o prezydentach – twierdzi Bugajski. – George W. Bush nie podał do sądu Olivera Stone'a po „W". W Wielkiej Brytanii Stephen Frears mógł nakręcić film o królowej Elżbiecie i premierze Blairze. W Polsce nie ma mowy o twórczej swobodzie. Prawo o ochronie dóbr osobistych daje rodzinom filmowych bohaterów ogromną siłę. Mogą one nawet zatrzymać dystrybucję tytułu.

No ale w końcu „kłopoty to jego specjalność". Więc po kolejnych przejściach, gdy różne siły polityczne próbowały wykorzystać jego „Układ zamknięty" do swoich celów, Bugajski nie planuje nakręcenia bezpiecznej komedii romantycznej ani nawet obrazu obyczajowego. W czasach, gdy młodsze pokolenie twórców ucieka od tematów polityczno-społecznych, on pisze kolejne scenariusze – o pogromie kieleckim, o czerwonym kacie czasu stalinowskiego Julii Brystygierowej.

Mówi, że nie interesuje go sama polityka. Raczej etyka w polityce. Pytania o współczesną moralność, którym trzeba stawić czoło. No i jest jeszcze ta jego polskość, która nie pozwoliła mu spokojnie kręcić seriali w Toronto. Można się od niej uwolnić? Można. Syn Ryszarda ma 30 lat, skończył na Uniwersytecie w Toronto nauki polityczne ze specjalizacją polityka społeczna, co predestynuje go do kariery w administracji państwowej. Pracuje w Ministerstwie Finansów w prowincji Ontario, jego dziewczyna – w Ministerstwie Energii.

– Dwa lata temu odwiedzili mnie w Warszawie. Wtedy jeszcze trochę rozmawialiśmy z synem po polsku. Kiedy w listopadzie 2013 byłem w Kanadzie, chciał mówić już tylko po angielsku. Ale czy jest szczęśliwy? – pyta Bugajski.

On sam chyba jest. Ze swoją partnerką, a od kilku dni żoną, znaną aktorką, mieszka w eleganckim, urządzonym z gustem mieszkaniu na Mokotowie. Latem siada z książką na wielkim tarasie osłoniętym zielenią. Pytam, czym by się zajmował, gdyby nie został reżyserem.

– Najbardziej chciałbym być pianistą – odpowiada. – Ale nie mam talentu, więc może malarzem?

Nie wierzę. Za mało w tych zawodach kłopotów, za mało spięć, za mało bezpośredniego wadzenia się z życiem, światem, z czasem dzisiejszym i przeszłością.

Tekst jest skrótem rozdziału książki „Od Wajdy do Komasy", która ukaże się 11 września. Śródtytuły pochodzą od redakcji

Mój film „Przesłuchanie" leżał na półkach siedem lat – wspomina reżyser. – Po kanadyjskim „Clearcut" liberalna krytyka zaatakowała mnie, że pokazuję Indianina jako człowieka okrutnego i brutalnego. Po „Graczach" dostało mi się ze wszystkich stron, przeciwko „Generałowi Nilowi" protestowała córka Emila Fieldorfa. „Układ zamknięty" kilka sił w Polsce starało się wykorzystać w celach politycznych. No, ale co mam zrobić?

Ryszard Bugajski w swoich filmach portretuje ludzi wkręconych w tryby historii, obserwuje przemiany społeczno-obyczajowe i zwyrodnienia demokracji, mówi o etyce dziennikarskiej. Śledzi mechanizmy, które prowadzą do nadużycia władzy, ale też szuka momentów, w których budzą się wyrzuty sumienia i człowieczeństwo, w których godność i wierność wyznawanym wartościom stają się tak ważne, że można za nie zapłacić najwyższą cenę.

– Nie jestem politykiem, ale nie pozostaję obojętny na rzeczywistość, w jakiej żyję – tłumaczy reżyser.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał