Jedni cieszyli się, że ten wybór jest oznaką docenienia walorów politycznych premiera Tuska, inni, że jest to oznaka znaczenia i siły Platformy Obywatelskiej, inni wiwatowali, że Platforma się teraz rozpadnie, a jeszcze inni, że śmieli się, że trudno mu będzie prowadzić posiedzenia Rady Europejskiej, nie znając angielskiego, będąc więc skazanym na tłumaczenia z polskiego na kilkanaście języków. Ogólnie panowała zgoda, że funkcja jest mało istotna sama w sobie, ale też słychać było zachwyt, że Polska została doceniona, że należy być dumnym, że to właśnie Polakowi przyznano tak zaszczytną (choć nieistotną) funkcję.
Obcokrajowców często dziwi, że Polacy, obywatele bądź co bądź dużego państwa (szóste co do liczby mieszkańców w Unii Europejskiej), cieszą się tak z (wątpliwych czasami) sukcesów swoich ziomków. O Polak! Patrz tu, to Polak! – cieszą się, jakby byli mieszkańcami Słowenii (mylonej ze Słowacją) czy malutkiej Malty.
Zauważyłam to najpierw w latach 70., w Stanach Zjednoczonych. Mieszkałam w Nowym Jorku i pisywałam (głównie pod pseudonimami) do nowojorskiego „Nowego Dziennika", który był w sumie – toutes proportions gardées – całkiem niezłą gazetą.
Na początku 1978 roku udał mi się dowcip, z którego długo byłam dumna. Napisałam, a redakcja bezwiednie puściła nagłówek „Chaplin w polskich rękach!". Chodziło o to, że kilka miesięcy po pogrzebie Charliego Chaplina w Szwajcarii nieznani sprawcy porwali jego zwłoki i żądali okupu. Niedługo potem policja owych sprawców złapała i pomysłodawcą (mózgiem) operacji okazał się Polak – Roman Wardas, uchodźca polityczny, a jego pomocnikiem Bułgar. Podobno pomysł zaczerpnęli z Włoch i chyba pomylili porwanie Aldo Moro i odnalezienie jego zwłok z porwaniem zwłok, jeśli można się tak wyrazić, już gotowych.
Okazało się, że nie tylko ja widziałam w tym porwaniu coś śmiesznego. Na festiwalu w Wenecji wyświetlono właśnie belgijską komedię „Cena sławy" o porwaniu zwłok Chaplina, a przy filmie współpracowali jego syn i wnuczka.
Pomysł, żeby z „Chaplina w polskich rękach" zrobić felieton, zrodził się w mojej głowie kilka tygodni przed wyborem Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Natchnieniem były dumne tytuły w polskiej prasie „Niemiecki policjant zjadł Polaka", „Niemiec zjadł Polaka" , ale też i tchnący goryczą „Zadźgał, ale nie zjadł! Niemiecki kanibal oszukał Polaka, że go zje po zabójstwie". Wszystkie niepolskie gazety i wiadomości internetowe informowały po prostu, że w Niemczech jeden wariat zabił drugiego w celach gastronomiczno-seksualnych, nie wdając się w antropologiczno-narodowościowe szczegóły. Zboczenie często nie ma narodowości.