Lęki i kaprysy pianistów

Do Polski przyjeżdża Krystian Zimerman. I jak zawsze, będzie to wizyta ?z niespodziankami. Słynni artyści często są nieprzewidywalni.

Publikacja: 26.09.2014 03:00

Krystian Zimerman: słyszałem ten szelest i wcale mi się on nie podoba!

Krystian Zimerman: słyszałem ten szelest i wcale mi się on nie podoba!

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch Danuta Matloch

Tym razem można jednak było spodziewać się, że występ przebiegnie bez perturbacji. Krystian Zimerman już dawno temu przyjął propozycję zagrania 1 października na otwarcie nowej sali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Jej powstawanie śledził z uwagą. To z jego rekomendacji rozwiązania problemów akustycznych obiektu podjął się jeden z największych speców w tej dziedzinie, zaprzyjaźniony z Polakiem Japończyk Yasuhisa Toyota.

Krystian Zimerman wybrał też utwór na ten wieczór – „Concerto of Song Offerings" na fortepian, chór i orkiestrę Eugeniusza Knapika. Z tym związanym z Katowicami kompozytorem przyjaźni się od czasów studenckich. Dziewięć lat temu poprosił go o napisanie koncertu fortepianowego. Knapik zamówienie zrealizował z radością, prawykonanie utworu dedykowanego Krystianowi Zimermanowi miało być szczególnym wydarzeniem katowickiej inauguracji.

I oto kilka tygodni temu pianista zawiadomił organizatorów, że wycofuje się z tego zamiaru, ponieważ zbyt późno otrzymał nuty i nie jest w stanie odpowiednio się przygotować. W zamian zaproponował, że zagra I Koncert fortepianowy Brahmsa, na co organizatorzy oczywiście przystali.

Dozowanie napięcia trwało wszakże dalej. Całkiem niedawno Filharmonia Narodowa poinformowała, że tydzień po Katowicach, i niejako na bis, Krystian Zimerman zagra ten sam utwór w Warszawie. Przez ostatnie dni w stolicy trwała więc zażarta walka o bilety, choć wszystkie rozeszły się w niecałą godzinę.

Zemsta po bankructwie

O powtarzanych od lat próbach zaproszenia Zimermana do Polski napisano już tyle, że nie trzeba nic powtarzać. Nie skusiła go nawet propozycja udziału w obchodach Roku Chopinowskiego 2010 i zresztą trudno się dziwić, skoro wcześniejsza o rok trasa koncertowa poświęcona muzyce Grażyny Bacewicz zakończyła się publicznym sporem o rozliczenia finansowe.

Batalie Krystiana Zimermana są i tak niczym w porównaniu z tym, jak traktował własnych rodaków słynny Arturo Benedetti Michelangeli. Kiedy w 1966 roku zbankrutowała firma płytowa w Bolonii, której był udziałowcem, obraził się i przeniósł do Szwajcarii. We Włoszech nigdy już nie zagrał, choć żył jeszcze prawie 30 lat. Mało tego, pewnego razu zamieścił w brytyjskim „Timesie" ogłoszenie, że odwołuje cztery koncerty w Londynie, ponieważ część biletów wykupili Włosi.

Usłyszenie tego pianisty na żywo często graniczyło z cudem. W Zurychu wykonał kiedyś jedynie część programu, a potem przerwał, oświadczając, że fortepianowi zaszkodziło klimatyzowane powietrze. W Japonii, dokąd już dojechał, w ogóle nie zagrał, bo uznał, że instrument źle zniósł podróż. W Bregencji Arturo Benedetti Michelangeli odmówił bisowania, ponieważ na sali ktoś kilka razy zakaszlał. Podobnie zresztą zachował się dwa lata temu w Essen Krystian Zimerman, gdy zauważył, że ktoś rejestruje jego występ na smartfonie.

Ci, którzy znali Michelangelego, podkreślali, że był człowiekiem życzliwym, troskliwym, pełnym czaru i dowcipnym. Tak jak i Krystian Zimerman, obu łączy też absolutnie bezkompromisowe podejście do muzyki. Zmarły w 1995 roku Włoch nadal uchodzi za pianistę wręcz genialnego, zarówno ze względu na walory techniczne swojej gry, jak i niepowtarzalną głębię interpretacji.

Największym specjalistą od spektakularnego znikania z estrad był z kolei jeden z najwspanialszych wirtuozów XX wielu, Vladimir Horowitz. W pełni formy potrafił dać 42 koncerty w ciągu 81 dni. Jego pełne niespodzianek interpretacje ekscytowały publiczność. Każde wykonanie było inne: dzięki nieprawdopodobnie długim palcom zdumiewał techniczną sprawnością i lekkością gry.

I oto w 1935 roku (miał wówczas 34 lata) zniknął na cztery lata. W 1953 roku zrobił sobie trzykrotnie dłuższą przerwę od występów: kiedy w 1965 roku w Nowym Jorku ogłoszono, że znów zagra, wywołało to emocje porównywalne jedynie z wywoływanymi wówczas przez Beatlesów. Ludzie stali przed kasami w deszczu przez całą noc, zaś Horowitz podobno chodził wśród nich uśmiechnięty i częstował zziębniętych gorącą herbatą. A jednak w 1969 roku znów zamilkł na pięć lat, by niespodziewanie pojawić się w Japonii i w Londynie. Potem ogłosił zakończenie kariery, a jednak w latach 80. odbył duże tournèe po Europie. A na zaproszenie Michaiła Gorbaczowa po raz pierwszy od czasu emigracji w latach 20. zagrał w Związku Radzieckim.

Prawie 12 lat trwała też przerwa w karierze pianisty Harveya Van Cliburna. W 1958 roku 23-letni wówczas Amerykanin triumfował w „jaskini lwa", bezapelacyjnie wygrywając w Moskwie Konkurs im. Piotra Czajkowskiego. Traktowano to jako dowód, że zimna wojna między dwoma mocarstwami osłabła, a w USA powitano Van Cliburna jako narodowego bohatera. „Times" napisał o nim „Teksańczyk, który podbił Rosję". Zyskał nieprawdopodobny rozgłos, ale niespecjalnie potrafił znieść ciężar takiej sławy i pod koniec lat 70. wycofał się. Niespodziewanie w 1987 roku zagrał w Białym Domu przy okazji spotkania Ronalda Reagana z Michaiłem Gorbaczowem. Wzbudziło to taką sensację, że nie mógł opędzić się od ofert koncertowych i zaczął żądać po 125 tys. dolarów za występ. Niektórzy płacili, ale jego gra nie miała już takiego blasku. Zmarł w ubiegłym roku: pozostał prestiżowy konkurs jego imienia, który stworzył w Teksasie dla młodych pianistów.

Sola w menu

Wielcy pianiści podróżują z własnym fortepianem. Tak robili Vladimir Horowitz i Arturo Benedetti Michelangeli, nie inaczej postępuje Krystian Zimerman. Tradycja sięga zresztą znacznie dalej w przeszłość, gdy w początkach XX wieku Ignacy Jan Paderewski odbywał wielotygodniowe trasy koncertowe po Stanach, w wagonie jechał z nim zawsze jego steinway. Był to chyba pierwszy „product placement": dzięki polskiemu pianiście firma Steinway skutecznie się wypromowała, a Paderewski też na tym (finansowo) skorzystał.

Obecnie pianiści postępują tak z innego powodu. Nie chcą pozwolić, by złej jakości instrument przyczynił do negatywnych ocen u publiczności, która ma do dyspozycji mnóstwo nagrań o bezbłędnym dźwięku. Krystian Zimerman woli więc sam opłacić koszty transportu swojego fortepianu, niż zmagać się z sytuacją, jaka przytrafiła mu się w połowie lat 80. w Cleveland. Po przybyciu zorientował się, że ma do dyspozycji fortepian Steinwaya, co prawda całkiem nowy, ale już zniszczony przez stroiciela. Postanowił sam dokonać impregnacji młotków fortepianu, później zaś wyregulował ich intonację. Pracował non stop, z przerwą jedynie na próby z orkiestrą, z którą miał wystąpić, ale końcowy efekt był znakomity.

Vladimir Horowitz podróżował nie tylko z własnym fortepianem, który z domu artysty na Manhattanie trzeba było wydobywać za pomocą dźwigu: w wojażach musieli mu towarzyszyć konserwator i przedstawiciel firmy Steinway oraz oczywiście żona i gosposia prowadząca dom. Horowitz występował wyłącznie w niedzielę, a koncert rozpoczynał się o godz. 16. Niezależnie od tego, w jakim miejscu świata bawił, na obiad musiała zostać podana świeża sola przywożona samolotem.

Za to wielki rosyjski pianista Światosław Richter zamiast fortepianu woził z sobą przenośną lampkę z tzw. żabką, służącą do przymocowania. Wyboru instrumentu spośród tych, jakie zapewniali organizatorzy, dokonywał stosunkowo szybko, zdecydowanie więcej czasu zajmowało mu ustawianie świateł nad estradą i widownią. Żądał innego oświetlenia przed koncertem i po jego zakończeniu, a także między poszczególnymi utworami. Gdy grał, miało być niemal zupełnie ciemno, jedynie jego osobista lampka rozjaśniała fortepian.

„Żyjemy w czasach podglądaczy, a dla muzyki nie ma nic gorszego – tłumaczył Richter po występie w Warszawie w 1991 roku. – Ruchy palców i mimika, które nie odzwierciedlają muzyki, lecz pracę nad nią, nie pozwalają muzyki zrozumieć. Tak samo jest z rozglądaniem się po sali. Koncentracja słuchaczy może być zakłócana przez tak wiele przeszkadzających czynników, tymczasem muzyka powinna docierać do nich bez przeszkód. Sądzę, że ciemność wpływa pozytywnie na przyjęcie i zrozumienie muzyki".

Wirtuoz w masce

W ekscentrycznym sposobie bycia, ale też i w podejściu do muzyki nikt jednak nie przebije Kanadyjczyka Glenna Goulda. Sławę zdobył w połowie lat 50. po serii koncertów w USA, w 1957 roku wyruszył na wojaże i został entuzjastycznie przyjęty w Związku Radzieckim i Europie Zachodniej. Kiedy świat uznał, że objawił się absolutny pianistyczny geniusz, w 1964 roku 32-letni Gould całkowicie zrezygnował z występów i przez następnych 18 lat kontaktował się ze słuchaczami jedynie za pomocą nagrań.

Zdobył sławę w momencie, gdy fonografia odkryła zalety stereofonii i zaczęła eksperymentować z dźwiękiem kwadrofonicznym. Gould ogłosił zatem, że czas koncertów na żywo skończył się, bo nigdy nie przekażą one odbiorcy muzyki w kształcie tak doskonałym jak studyjne nagrania. Biografowie podsumowali, że wystąpił jedynie 200 razy na żywo. U szczytu kariery tyle koncertów Van Cliburn zaliczał w ciągu dwóch lat.

Po żmudnych poszukiwaniach wybrał dla siebie fortepian Steinwaya nr CD 318 i tylko tego używał. Instrumentem opiekował się przez lata osobisty, niewidomy stroiciel Verne Edquist. Przy fortepianie zawsze siadał na specjalnie dla niego zrobionym niskim stołku, którego siedzenie znajdowało się 36 cm od podłogi. Standardowe stołki dla pianistów mają wysokość mniej więcej pół metra. Często zdarzało się, że podczas gry podśpiewywał, z lekka fałszując, i to tak głośno, że technicy nie byli w stanie usunąć jego głosu z zapisu na taśmie. Gould przemyśliwał więc, by nagrywać w masce gazowej, ale nic z tego nie wyszło.

Na co dzień, także w lecie, nigdy nie zdejmował włóczkowych rękawiczek bez palców, podobno nawet się w nich kąpał. Każde wejście na estradę lub do studia nagraniowego zawsze poprzedzał żmudny proceder moczenia rąk w ciepłej wodzie. Samotnik (o tym, że przez pewien czas w jego życiu była kobieta, nie wiedział prawie nikt) nocami wyruszał samochodem na jazdę po mieście, puszczając na cały regulator muzykę. Panicznie bał się przeziębienia, więc zakładał na siebie niezliczone swetry, często podarte i brudne, do tego płaszcze lub futra. I jakby przeczuwał swój los, bo zmarł w 1982 roku na obrzęk płuc wywołany przeziębieniem.

Pozostały po nim nagrania, które po ponad pół wieku uchodzą za kanoniczne. „Wszystkie wielkie klasyczne interpretacje – napisał – są już uwiecznione na płytach. Wykonawca musi odtąd dosłownie przekomponowywać muzykę albo zmienić zawód". Ciągle więc poszukiwał. Nagrał dwukrotnie „Wariacje Goldbergowskie" Bacha, jedna wersja jest o 13 minut krótsza od drugiej, obie uznawane są za równie znakomite.

Inni pianiści, który uwierzyli w wagę przytoczonych słów Goulda, pozostają głównie ekscentrykami. Jednym z nich jest dobrze znany w Polsce Chorwat Ivo Pogorelić. Kiedy świat zainteresował się nim po sensacyjnym niedopuszczeniu go do finału Konkursu Chopinowskiego w 1980 roku, chętnie przyjął rolę prowokatora i buntownika. To były czasy, gdy muzycy występowali we frakach, on wolał białą jedwabną marynarkę i pomarańczową chustkę zawiązaną pod szyją. Dodawał do tego jednak interpretacje – niebanalne, często kontrowersyjne, ale świadczące o jego indywidualności. Gdy zabrakło przy nim nauczycielki, a potem żony – Alizy Kezeradze (zmarła w 1996 roku), Pogorelić stracił oparcie. Dziś jest artystą na granicy dziwactwa, podróżującym z ukochanym pieskiem i narzekającym, że nikt go nie potrafi zrozumieć.

Podglądacze klawiatury

To, co publiczność bierze za dziwactwo czy objaw gwiazdorstwa, kryje często w sobie tajemnicę. Jest nią obezwładniająca trema lub poczucie niepewności, czy to, co artysta chce dać od siebie, jest rzeczywiście wartościowe i cenne.

W pasjonującym dokumencie „Bloody Daughter", jaki o Marcie Argerich nakręciła jedna z jej córek, Stephanie, jest uchwycony moment, gdy przed wyjściem na spotkanie z warszawską publicznością, pianistka zamęcza swojego agenta wątpliwościami i huśtawką nastrojów, aż ten mówi zniecierpliwiony: „Zawsze taka jesteś, kiedy grasz Chopina".

Trudno w to uwierzyć, że Martha Argerich, która pierwszy występ dała w wieku siedmiu lat, dziś, po ponad sześciu dekadach nie jest w stanie zwalczyć tego samego lęku. Wtedy trzeba ją było wypchnąć na estradę. Stopy odmawiały posłuszeństwa, kolana dygotały, ręce były lodowato zimne. Kiedy jednak tylko zabrzmiała muzyka, wszystko minęło. Argerich nie daje solowych recitali, ktoś musi towarzyszyć jej na estradzie: orkiestra, dyrygent lub zaprzyjaźniony muzyk. Kiedy utwór się kończy, rozgląda się wokół i natychmiast wdaje się w rozmowę choćby ze studentem, kartkującym jej nuty podczas występu. Potem kłania się kilka razy i znika.

Nigdy też nie wiadomo, czy nie odwoła występu lub też w ostatniej chwili nie zmieni programu. W życiu zresztą też tak jak przy fortepianie kieruje się instynktem. Kiedy zaś musi dokonać wyboru, wpada w popłoch; w przypadku dwóch możliwości zaczyna szukać trzeciej. „Niech pani nie będzie niewolnicą własnego niezdecydowania" – powiedział jej kiedyś sławny dyrygent Sergiu Celibidache.

Martha Argerich jest jedna i niepowtarzalna, dlatego publiczność wybaczy jej wszystko, byle zagrała.

Nowe pokolenie pianistów wydaje się inne. Przedstawiciele nowej generacji – Hèléne Grimaud, Lang Lang czy Arcadi Volodos – sumiennie wywiązują się z obowiązków wynikających z kontraktów z wielkimi koncernami fonograficznymi, które wciąż odgrywają najważniejszą rolę w kreowaniu gwiazd. Dbają o atrakcyjny wizualnie wizerunek, oddając się w ręce stylistów. Nie stronią od kontaktów z muzyką lżejszego formatu, zapewniającą większą popularność. Czasami tylko pozwalają sobie na tzw. sabbatical, czyli przerwę w aktywności zawodowej. Potrzebna jest im do zwykłego ludzkiego wypoczynku lub przygotowania nowego repertuaru, na co nie mają czasu między ciągłymi występami.

Taka nieobecność nie trwa jednak dziś dłużej niż kilkanaście miesięcy. W przeciwnym razie można wypaść z rynku. I nawet ktoś taki jak Vladimir Horowitz nie pozwoliłby sobie teraz na 12-letnie milczenie. W 1965 roku zresztą zdecydował się na powrót, gdyż zorientował się, że inni pianiści stali się od niego popularniejsi. Postanowił zatem walczyć o należne mu miejsce.

Tym razem można jednak było spodziewać się, że występ przebiegnie bez perturbacji. Krystian Zimerman już dawno temu przyjął propozycję zagrania 1 października na otwarcie nowej sali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Jej powstawanie śledził z uwagą. To z jego rekomendacji rozwiązania problemów akustycznych obiektu podjął się jeden z największych speców w tej dziedzinie, zaprzyjaźniony z Polakiem Japończyk Yasuhisa Toyota.

Krystian Zimerman wybrał też utwór na ten wieczór – „Concerto of Song Offerings" na fortepian, chór i orkiestrę Eugeniusza Knapika. Z tym związanym z Katowicami kompozytorem przyjaźni się od czasów studenckich. Dziewięć lat temu poprosił go o napisanie koncertu fortepianowego. Knapik zamówienie zrealizował z radością, prawykonanie utworu dedykowanego Krystianowi Zimermanowi miało być szczególnym wydarzeniem katowickiej inauguracji.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy