Wojna w realu

Niebiańska sotnia. Zna ją nie tylko Ukraina. Zdjęcia chłopców, którzy polegli ?na wschodzie. Albo przepadli bez wieści. Dziewiętnaście lat. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia. Dzieci. Strach w oczach przechodniów nie jest z tych, ?który może się wypalić.

Aktualizacja: 26.10.2014 11:25 Publikacja: 26.10.2014 01:13

Wojna w realu

Foto: ROL

Do Lwowa jechałem z głową nabitą gazetowymi komunikatami, relacjami z frontu tej niewypowiedzianej, niezrozumiałej wojny, dramatycznymi apelami o pokój.

Tak jak rok, dwa, pięć lat temu w centrum miasta trwał karnawał. W restauracyjnych ogródkach lało się strumieniami piwo, uliczni grajkowie zawzięcie wyśpiewywali swoje żale do świata, kręciła się karuzela przed operą, skrzyły w słońcu strumienie wody wyrzucane przez fontannę. Przez tłum przeciskały się grupy turystów, młode pary (to część ukraińskiego ślubnego rytuału) z upodobaniem pozowały do pamiątkowych zdjęć. Wieczorem strzelały w niebo sztuczne ognie, na tanecznych parkietach wokół rynku kręciły się przytulone pary.

Miasto Camusa

Jedynie ustawione na skraju deptaka na Prospekcie Swobody, w pobliżu pomnika Tarasa Szewczenki, różnokolorowe namioty Swobody, Prawego Sektora, Samoobrony, Ludowego Majdanu... z wezwaniami mobilizacyjnymi. Wolontariusze zbierający na noktowizory czy kamizelki kuloodporne dla wojska, przypominali o powadze tamtej wojny. Przyszła mi na myśl „Dżuma" Camusa, ogarnięte epidemią miasto Oran, pogrążone w zabawie: „Pozbawieni pamięci i nadziei, ulokowali się w teraźniejszości. Doprawdy, wszystko stało się dla nich teraźniejszością".

Następnego dnia, w niedzielę, podczas śniadania w restauracji hotelu Panska Gora położonego na obwodnicy Lwowa, przypadkiem trafiam na grupę amerykańskich żołnierzy – młodych, dwudziestokilkuletnich chłopców w polowych mundurach. Przylecieli na Ukrainę na wspólne manewry na poligonie w Jaworowie, które odbywają się pod hasłem „Partnerstwo. Bezpieczeństwo. Pokój". Amerykanie zachowują się powściągliwie, uśmiechają szeroko, ale nie chcą rozmawiać. Przy sąsiednim stoliku dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony ukraiński cywil, wyglądający na emerytowanego oficera, tłumaczy swoim kolegom: „Kiedy zabierze się tym chłopcom technikę, nie są nic warci. Nie przeżyją bez łóżka, ciepłej wody, śniadania, Jednego naszego żołnierza nie oddam za takich dziesięciu".

„Wieczna pamięć bohaterom! 21.11.2013–22.02.2014 – ponad 100 zabitych, 30 zaginionych bez wieści, niemal 3000 rannych" – przed ogromnym bannerem w barwach ukraińskiej flagi wiszącym na ścianie obwodowej biblioteki w Łucku (centralny punkt miasta, plac Teatralny, od strony pomnika Łesi Ukrainki) zatrzymują się przechodnie. Pięć rzędów zdjęć. Każdy rząd – dziewiętnaście, dwadzieścia fotografii. Ujęcia portretowe, pełny kolor, profesjonalna robota. Czasami, kiedy brakuje zdjęcia, na czarnym tle godło Ukrainy z imieniem, nazwiskiem, datą urodzin i śmierci. Ten banner wisi już kilka tygodni, wrósł w skórę tego miejsca, zdążył się opatrzyć. Kwiaty nie zwiędły, bo sztuczne, za to znicze zdążyły się wypalić.

Niebiańska sotnia. Zna ją nie tylko Ukraina. Obok, bezpośrednio na tynku, na żółtej ścianie budynku kolejne zdjęcia. Wydrukowane w warunkach domowych na zwykłym papierze blakną na słońcu, tracą wyrazistość. Nie wiem, co się z nimi stanie, kiedy przyjdzie deszcz. To swoi. Sotnia wołyńska. Zdjęcia chłopców, którzy polegli na wschodzie. Albo przepadli bez wieści. Dziewiętnaście lat. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia. Dzieci. Strach w oczach przechodniów, którzy zatrzymują się, by sprawdzić, czy wśród wywieszonych zdjęć nie pojawiły się znajome twarze, nie jest z tych, który może się wypalić. Przynajmniej do czasu, kiedy trwa wojna i ze wschodu wracają transporty z trumnami.

Kilka kroków dalej na ogrodzeniu cerkwi katedralnej banner mobilizacyjny: żołnierze w kuloodpornych kamizelkach i z bronią automatyczną w rękach. Mają zasłonięte twarze, na przechodzących patrzą tylko ich oczy. „Mobilizacja na wschód. Jesteś potrzebny Ukrainie. Wołyń".

Dalej numer komórki, adres e-mailowy. W pobliżu namioty tak jak we Lwowie: Prawy Sektor, Samoobrona, Swoboda... Każdy zbiera na własną rękę, sam decyduje, co i gdzie kupić za zebrane pieniądze, komu przekazać pomoc, sam przygotowuje transporty, nikt tych działań nie koordynuje.

Codziennie z Łucka wyjeżdża jeden konwój z pomocą dla żołnierzy walczących na wschodzie. Każdy pomaga w pierwszej kolejności swoim. Jakby cała ta wojna prowadzona była chałupniczym sposobem i wspierała się jedynie na ofiarności zwykłych obywateli.

Wolontariusze z plastikowymi, przezroczystymi puszkami. Wózki w sklepach spożywczych z napisami: „Dla ATO [Antyterrorystycznej Operacji]". Spisy najpotrzebniejszych medykamentów i środków opatrunkowych w aptekach. Prośba o pomoc z okrągłą pieczątką administracji szpitala. Brakuje nie tylko lekarstw, pościeli, bielizny, materiałów kancelaryjnych, żywności... Brakuje łóżek. Dyrektor wojskowego szpitala, płk Chomenko, weteran wojny w Afganistanie, nie zawraca sobie głowy prawnymi uregulowaniami. Przyjmuje wszystkich rannych powracających ze wschodniego frontu, także z batalionów „dobrowolców", mimo że prawnie status ochotników do dziś nie jest uregulowany, więc nie przysługują im prawa żołnierzy z regularnych oddziałów.

Lazaret

Długie korytarze zastawione łóżkami, drewniane, wyślizgane schody, pomalowane farbą olejną. Nie ma windy. Nie wszędzie jest bieżąca woda. Można by pomyśleć, że to lazaret z filmu o pierwszej wojnie światowej.

Szpital zajmuje stare budynki klasztoru Trynitarzy w Łucku, w założeniu jest obliczony na sto łóżek. Natalia (w cywilu łucki notariusz), szefowa pracujących tu wolontariuszy, uśmiecha się: – Pomagamy z lekami, w wyjaśnianiu problemów prawnych. Pomagamy, jeśli chodzi o odzież, o psychologów. Jeśli mówimy o bloku żywieniowym, stołówce, to oczywiste, że kuchnia nie jest w stanie ugotować na taką liczbę osób, bo mamy dwieście sześćdziesięciu czterech pacjentów, a jadalnia może pomieścić osiemdziesięciu. Trzeba ich karmić w kilku turach: na śniadanie, obiad, kolację. Ale nasz główny problem teraz to nowa sala operacyjna. Dziś trzy autobusy wiozą do nas żołnierzy odbitych z  niewoli pod Iłowajskiem.

Zbyt wielu. Dyrektor szpitala, mimo że jest realistą i stoi mocno na ziemi, pytany o liczbę rannych przebywających w szpitalu, ucieka się do eufemizmu. – Pracujemy w reżimie wojennym, a to oznacza, że musimy podwoić liczbę łóżek – tłumaczy. – Pierwsi ranni zaczęli przybywać od 23 maja: znana wszystkim Wołnowacha, później Donieck, Ługańsk, Szachtarsk, Iłowajsk. Wszędzie tam byli nasi z 51. Brygady. Zasada jest jedna – by człowiek, który walczył w ATO, mógł się leczyć w możliwie normalnych warunkach. To udaje się dzięki naszym wolontariuszkom. A co do rannych z niewoli? – wzrusza bezradnie ramionami, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, że znalazł się pod ścianą. – Muszą poczekać do poniedziałku we Włodzimierzu Wołyńskim.

Ta wojna, oglądana w telewizji, ma więcej elegancji, jest czytelna, wygląda dostojnie. Nie tak, jak w realu. Nikt nie potrafi dociec, co jest sprawą przypadku, ile zależy od szczęścia. Na kogo tym razem padnie wybór.

– Wszystko wydarzyło się 22 maja, dwa dni przed wyborami prezydenckimi, i wstrząsnęło Ukrainą – mój rozmówca mimo wszystko wolałby pozostać anonimowy. – Ludziom otworzyły się szeroko oczy. Zaryzykuję twierdzenie, że dzięki temu, co się stało, Petro Poroszenko przeszedł większością głosów już w pierwszej turze.

Wołnowacha to małe miasteczko leżące mniej więcej w połowie drogi między Donieckiem a Mariupolem, trochę ponad 20 tys. mieszkańców. W poniedziałek 3. Batalion 51. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej otrzymał rozkaz utworzenia punktów kontrolnych (potocznie zwanych tu blokpostami) na drodze łączącej dowództwo brygady z miejscem stacjonowania batalionu. Ten ostatni „post" o numerze 5110 wypadł na przedmieściu Wołnowachy.

Mój rozmówca kontynuuje: – Rozkaz był: „Boże broń, nie strzelać, zająć pozycję, zamanifestować, że jesteśmy, nie podejmować żadnych działań". Przeszkodzili miejscowi, kobiety rzucały się pod gąsienice, mówiąc inaczej, nie dali przygotować obrony. Niby nie byli nastawieni wrogo, przynieśli żywność, papierosy, alkohol, rozpalili ogniska, śpiewali. Wszystko, żeby uśpić czujność. Zniknęli nagle nad ranem w czwartek. Zabrali ze sobą puste butelki, opakowania, puszki po konserwach, rzeczy, na których mogły pozostać odciski palców, jakieś ślady. Pierwsi około 5 rano zginęli snajperzy, którzy z zakrytych punktów ubezpieczali oddział. Później nastąpił atak z granatników i broni automatycznej. Separatystów wspierał wóz opancerzony. Ci, którzy próbowali uciec przez pole, ginęli od kul. Żołnierzy na „blokpoście" było pięćdziesięciu jeden. Szesnastu zginęło na miejscu, dwudziestu dziewięciu zostało rannych. Spłonął transporter opancerzony. Akcja trwała może 15 minut. Tragedia... Pierwsza taka w tej wojnie. Chce się wyć.

A dalej słyszę: – Prawda jest taka, że żołnierze nie byli przygotowani: pięć dni pośpiesznej mobilizacji, kilka tygodni pośpiesznego szkolenia na poligonie w Równem, front. Nie mieli kamizelek kuloodpornych, bezpiecznych hełmów, nie mieli generatorów, nie mogli utrzymać łączności, otrzymywali sprzeczne rozkazy. Jeszcze raz, żeby było jasne – mój rozmówca nie wytrzymuje nerwowo, podnosi głos – to zbrodnicza nieudolność, kosztuje życie, cała odpowiedzialność spada na wyższe dowództwo wojskowe, na naszych generałów.

Jak w Afganistanie

Z kolei Roman, koordynator wołyńskich wolontariuszy, którzy wspomagają 51. Samodzielną Brygadę Zmechanizowaną, jedną z największych formacji wojsk lądowych Ukrainy, tłumaczy mi: – Musisz na wszystko spojrzeć inaczej. Mimo ogólnej biedy pieniądze na kontach armii są. Ale żeby je wydać, trzeba wypełnić procedury: ogłosić przetarg, powołać komisję przetargową, zebrać oferty, kolektywnie zadecydować. Średnio – najmniej pół roku. To jest dobre w czasie pokoju. Teraz jest wojna. Tragiczny paradoks – wojsko, by bronić kraju, musi oglądać się na pieniądze ludzi, ukraińskiego społeczeństwa, fundacji dobroczynnych, organizacji samorządowych... Wrażenie jest takie, że władzy zupełnie nie zależy na Ukrainie, że na Ukrainie zależy tylko zwykłym Ukraińcom.

Stowarzyszenie Weteranów Afganistanu jest jedną z wielu organizacji pozarządowych, które zbierają pieniądze na ATO. Przyległe do sekretariatu pomieszczenie wypełniają kartony z lekarstwami, środkami opatrunkowymi, ciepłą bielizną, mundurami, wojskowymi butami. – A to od zwykłych ludzi – Grysza, przewodniczący oddziału wołyńskiego, pokazuje mi słoiki z miodem, pojemniki z zatopionym w smalcu mięsem, konserwy, woreczki z gryczaną kaszą, butelki oleju. – Czasami wstyd, sami nie mają, a przynoszą. W innym magazynie – mówi, zamykając drzwi – mamy kartofle, kapustę, warzywa, owoce. Jak się nazbiera, wyprawiamy na wschód konwój z pomocą. Dla naszych – kładzie akcent na ostatnim słowie. Domyślam się, że chodzi mu o 51. Brygadę, batalion Wołyń, batalion Świteź...

Z Gryszą niełatwo się dogadać, jest człowiekiem nieufnym, jadł chleb z niejednego pieca. Od 1984 roku służył w Afganistanie w prowincji Kunduz, wrócił do domu w 1986 jako inwalida II grupy. Wciąż o tamtej wojnie myśli w jedyny dopuszczalny w czasach sowieckich sposób: jako o honorowym, płaconym żołnierską krwią obowiązku niesienia pomocy i pokoju uciśnionym narodom świata. Nie chcę go prowokować, zadrażniać sytuacji, pytając o motywację, z jaką dzisiaj rosyjscy żołnierze walczą przeciw Ukrainie. Być może ci, których nazywa pogardliwie rosyjskim agresorem, przyszli tu z podobnym przekonaniem i wiarą w swój „internacjonalistyczny" obowiązek, z jaką on szedł przed laty do Afganistanu.

Gruz 200

Rozmawiam jeszcze z trzema żołnierzami. Wiktor, chorąży, kartograf, żona, dwoje dzieci, w wojsku od siedemnastu lat, od pierwszego dnia, 9 maja, razem z brygadą na froncie pod Donieckiem (dwa tygodnie później szok, Wołnowacha), opowiada: – Mam jeszcze dwóch braci, wszyscy trzej jesteśmy na wschodzie: młodszy służy w batalionie obrony terytorialnej, starszy dostał się do niewoli pod Iłowajskiem, separatyści niespecjalnie kwapią się do wymiany oficerów, wolą, gdy wykupuje się ich za pieniądze, dzwonił, jest żywy, zdrowy. Czekamy, mamy nadzieję, ale jak szybko, kiedy... Jeśli nie będzie innej możliwości, zaczniemy zbierać pieniądze po rodzinie, sprzedam samochód... Ale i to nie wystarczy, za oficera chcą 30 tys. dolarów, ja zarabiam średnio jakieś 4 tys., ale hrywien. Ile to dolarów, każdy może sobie policzyć...

Są jeszcze Witalik, kapitan (był pod Iłowajskiem), oraz Ołeh, major, 36 lat, żona, dwoje dzieci, w wojsku od dziewiętnastu lat. Brat Ołeha po rozpadzie Związku Sowieckiego został w Rosji, jest oficerem wojska rosyjskiego, można powiedzieć, że wrogiem. Ołeh walczył w najbardziej na wschód wysuniętym przyczółku, pod samą rosyjską granicą, brał udział w zdobyciu i obronie Saur-Mogiły.

Teraz po przepustce i spotkaniu z rodziną wracają na front. Nie zadają sobie pytań: co dalej będzie?

Brygada stacjonuje na wzgórzu w niewielkim lesie, nazywanym zgodnie zielonką, w pobliżu wsi Nowopawliwka. Upał, tumany kurzu, strach pomyśleć, co się stanie, kiedy spadnie deszcz i wyschnięta glina zamieni się w grząską maź. Wydawanie paczek. Patrzę na ręce wyciągające się ku każdej przesyłce, zanim wyczytane zostanie nazwisko. Nawet ci, którzy niczego się nie spodziewają, przyszli: na wszelki wypadek, gdyby jednak coś uległo zmianie w ostatniej chwili. Monotonnie pracuje generator, widzę ukryte wśród drzew transportery opancerzone, wozy dowodzenia, cysterny z paliwem.

Wracamy wieczorem z inną grupą żołnierzy szczęśliwców, którzy otrzymali przepustkę. Na stacji benzynowej zatrzymujemy się na kolację. Do naszego stołu podchodzi kobieta z dzieckiem na ręku. – Jestem wolontariuszką – przedstawia się i wskazuje zielony mikrobus z tabliczkami na przedniej i tylnej szybie „Gruz 200". – Jedziecie z frontu, możemy pomóc, macie coś?

Rozmowy się urywają, chłopcy podnoszą plastikowe kubki z wódką, wstają, piją w milczeniu. Nie rozumiem.

Roman odciąga mnie na bok. – To terminologia wojskowa z czasów sowieckich – wyjaśnia. – „Gruz 300" („Ładunek 300"), oznacza rannych. „Gruz 200" („Ładunek 200") to zabici.

PS W dniu naszego powrotu ze wschodu, 21 września 2014 r., prezydent Petro Poroszenko podpisał rozkaz o rozformowaniu 51. Brygady Zmechanizowanej. Komentując to, spiker wiadomości telewizyjnych powiedział: „Brygadę, której miejscem stacjonowania był Włodzimierz Wołyński, w społeczeństwie uznano za pozbawioną szczęścia".

Autor jest poetą, prozaikiem i tłumaczem

Plus Minus
Jak young adult niszczy literaturę. Książki dla młodzieży pełne bylejakości
Plus Minus
Jan Englert: Nie obrażam się, chcę współpracować z Janem Klatą
Plus Minus
Kiedy upadnie władza Viktora Orbána? Péter Magyar namiesza w węgierskiej polityce
Plus Minus
Kataryna: Czy równie mocno jak Grzegorza Brauna chcemy też ukarać Barta Staszewskiego
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Debata „Super Expressu” pokazała, że katolik nie ma za bardzo na kogo głosować
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne