Zupełnie pan nie gwiazdorzy. Taki grzeczny chłopiec.
Grzeczny? Mam ADHD i zupełnie niegrzeczne doświadczenia.
W życiu! Pan jest misiowaty.
Aktualizacja: 02.11.2014 01:35 Publikacja: 02.11.2014 01:35
Foto: ROL
Zupełnie pan nie gwiazdorzy. Taki grzeczny chłopiec.
Grzeczny? Mam ADHD i zupełnie niegrzeczne doświadczenia.
W życiu! Pan jest misiowaty.
Chyba że chodzi o film „Miś", w którym się odnajduję.
A bardziej serio?
Byłem grzecznym chłopcem do dwunastego roku życia, kiedy się rozpadł dom, bo rodzice się rozwiedli. Tłukłem się po różnych ciotkach, w końcu zamieszkałem z mamą, ale to był bardzo twardy czas w moim życiu. Wszystko dobre, co mnie później spotkało, jest wynagrodzeniem za tamte lata.
Także przygoda z Hollywood? Jak pan tam trafił?
Pewnego dnia w 1996 roku zadzwonił telefon i ktoś przedstawił się jako Bob Rafelson.
Dobrze się zaczyna.
Pomyślałem, że to głupie żarty – do małego mieszkanka na Ursynowie nie może dzwonić wielki Rafelson – i kazałem mu oddzwonić za godzinę. Poszedłem do scenarzysty Czarka Harasimowicza, on lepiej mówi po angielsku, niech wybada, kto dzwoni i czego chce.
Rozumiem, że to był Rafelson?
Który w dodatku powiedział, że pierwszy raz ktoś go tak potraktował. Miał mi do powiedzenia niewiele: „Proszę być pojutrze w Hollywood". Tak zrobiłem muzykę do filmu „Krew i wino" z Jackiem Nicholsonem, Jennifer Lopez i Michaelem Cainem.
Trudno lepiej trafić.
Potem jeszcze napisałem muzykę dla Jurka Bogajewicza do „Exit in Red" i wróciłem.
Dlaczego nie został pan w Hollywood?
W ogóle o to nie zabiegałem.
Bo?
Widziałem tych ludzi. Wieczorem tabletka na sen, żeby się uspokoić, rano tabletka na pobudzenie, by żyć i pracować. Miałem tak żyć?
Wszyscy marzą o Hollywood.
Może i mnie kusiłoby, ale nie nadaję się do codziennej walki, do przepychania się łokciami. Ja się zwyczajnie poddałem, odpuściłem. Przyleciałem do Polski i tu od razu znalazł mnie Dejczer i zlecił muzykę do „Bandyty", a Bajon zaproponował pracę przy „Poznaniu '56".
Nie dało się tego robić z Ameryki?
To niemożliwe, trzeba być przy filmie, trzeba być przy ludziach.
Jak pan pracuje?
Oglądam film; teraz producenci często podkładają na pokazie jakąś muzykę i starają się wymóc napisanie podobnej. W każdym razie oglądam, a potem zabieram się do pracy. Czasem chcą tylko główny temat, a czasem całość muzyki, z instrumentacją i nagraniem. Przez lata jeździłem do Moskwy, gdzie perfekcyjna orkiestra grała te moje partytury naprawdę po mistrzowsku.
Skąd ta muzyka? Siada pan, koncentruje się i wykonuje pracę czy czeka na natchnienie, a muzyka przychodzi znienacka w podróży, przy goleniu?
Mój dyrygent i współpracownik, kiedy nie uda mi się jakiś fragment, pyta zjadliwie: „Musisz to wymyślać przy goleniu?"
To zostawmy pański zarost, ale pytanie, jak pan pracuje, pozostaje.
Czasem mam dużo czasu i mogę się zastanowić, popracować spokojnie, ale czasem jest jak przy „Nic" Doroty Kędzierzawskiej, gdy na napisanie muzyki miałem tydzień. Wtedy nie ma czasu na czekanie na natchnienie i z tego brzdąkania, paniki, braku pomysłu rodzi się melodia, harmonia, po prostu muzyka.
Pan cały czas podkreśla, że jest muzycznym samoukiem, nie kończył akademii, że orkiestracja przychodzi panu z trudem.
Teraz właściwie wszystko można znaleźć w internecie, łącznie z programami muzycznymi tworzącymi partytury, ale najbardziej pomaga praca z dobrymi muzykami. Tego nic nie zastąpi.
Muzykę do filmu pisze się inaczej?
Komponowanie muzyki filmowej to rodzaj manipulacji widzem, spekulacji, kalkulacji, co wywoła emocje, da pożądany efekt i pomoże w narracji, w odbiorze filmu. Ta muzyka nie ma formy, nosi cechy służalczości. Jednocześnie w ostatnich latach muzyka filmowa ewoluuje, coraz częściej producenci chcą, by była po prostu tłem.
To powszechna tendencja?
Obawiam się, że tak, że kino podąża w tę stronę. Jest coraz mniej miejsca na zaproponowanie czegoś naprawdę swojego. To nie są czasy na wielkie tematy muzyczne.
Będziemy w kinie słyszeli musac – muzykę z windy czy supermarketu?
Nie wiem, jak będzie w przyszłości wyglądał film, znikają zasady jego tworzenia, dotychczasowe kanony. Inna więc będzie też muzyka. To pewien paradoks, bo powstają jednocześnie całe rozgłośnie nadające muzykę filmową, ma ona wielu odbiorców. Są piękne tematy i w weneckich kawiarniach słychać muzykę filmową, a nie klasyczną czy rozrywkową.
Można muzyką filmową ilustrować coś innego? Pytam, bo muzyka z „Różyczki" stała się tematem smoleńskim.
Nie było to najzręczniejsze i rozumiem zarzuty Jana Kidawy-Błońskiego, że wyrywa się muzykę z kontekstu, że tak nie powinno być.
To komplement dla twórcy, że motyw z filmu zyskał drugie życie?
Tak na to nie patrzyłem, ale to, że moja muzyka została użyta do zilustrowania materiałów informacyjnych z katastrofy smoleńskiej, to dla mnie wielki zaszczyt.
Zostawmy to. Jak warszawiak ląduje w Bieszczadach?
Zaczęło się tak, że jeździłem tam, długo siedziałem i wszyscy znali mnie z twarzy. A że ktoś tam nie mógł objąć bazy noclegowej, to padło na mnie. Miałem kilkanaście lat...
...i został pan bieszczadzkim hipisem.
To za dużo powiedziane, co najwyżej miałem przyjaciół hipisów – Kamila Sipowicza, Korę Jackowską...
A Ryszarda Terleckiego, pierwszego narzeczonego Kory?
O nie, „Pies" to były wyższe rejony, marzyłem o tym, by go poznać!
Michał Lorenc – prosty wyrobnik ruchu...
(śmiech) Tak jest, siedziałem w Bieszczadach od 1972 roku. Pamiętam, że tam nigdy nie widzieliśmy samochodu, aż raz przyjechały, i to dwa naraz. Skodami zajechali Czesław Bielecki i Jacek Kleyff. Nie mogłem w to uwierzyć, wiele o nich słyszałem. To było niezapomniane ognisko, które zresztą Jacek nagrał. Ja już wtedy grałem z Wolną Grupą Bukowina...
Bo był pan nie tylko łazęgą, ale debiutującym artystą.
Artystą nie... Od dziecka grałem na gitarze, ale ja należę do pokolenia, w którym każdy chłopak potrafił grać na gitarze.
Wiem, wiem, inaczej nie poderwalibyście żadnej dziewczyny.
Wszyscy graliśmy na gitarach, mieliśmy wyciągnięte swetry, długie torby i paliliśmy papierosy.
Wypisz wymaluj jak teraz. Tylko włosy trochę panu wyszły.
Nie!
A, miałem panu tego nie mówić.
(śmiech) Dziś to wszystko wygląda bardzo kolorowo, ale ten mechanizm był prosty. Z przygnębiającej rzeczywistości komuny uciekaliśmy w rozmaite nisze, zakamarki, w teatry amatorskie i awangardowe, w poezję, piosenkę studencką. A jednocześnie występ w telewizji był skrywanym marzeniem i kiedy Wolna Grupa Bukowina się pokazała, to był szał.
No i pan był jednym z nich.
Po prostu grałem na gitarze i śpiewałem w różnych grupach studenckich. Miałem nawet taki okres, że grałem na gitarze elektrycznej. Moim idolem, choć to złe słowo, był i jest do dziś ważny dla mnie Bob Dylan.
Myślałem, że pan powie: Wojciech Belon, ale to przecież rówieśnik...
Przyjaciel, poznaliśmy się w 1971 roku, może rok wcześniej, na przeglądzie na zamku w Oporowie. Starszy ledwie o trzy lata, ale zawsze sprawiał wrażenie dużo dojrzalszego, mądrzejszego, już wtedy zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Na czym polegał kult Belona, który gdzieniegdzie trwa do dziś?
Zaliczam się do wyznawców tego kultu, bo to był zupełnie niezwykły człowiek, wielka charyzma i wrażliwość artystyczna. Wojtek to był samotnik, wilk, niepodlegający żadnym politycznym czy niepolitycznym wyborom. Żył obok PRL, obok Gomułki czy Gierka, jakby go to nie dotyczyło.
Samotnik, wilk, a jednocześnie zjednywał sobie ludzi?
Miał niesłychany dar opowiadania, urzekania słuchaczy. Hulaszczy tryb życia, który był jego udziałem i który go później pogrążył, wcale nie był najważniejszy. Mnie ujmowała jego poetycka wrażliwość.
Stachurę pan znał?
Kręciłem się w jego otoczeniu, w kręgu poetów i pisarzy z nim zaprzyjaźnionych, a moja żona ma jego kapelusz. I na tym w skrócie polegają nasze związki ze Stachurą.
Wspomniany Jacek Kleyff jest starszy od pana o osiem lat. Wtedy to była spora różnica.
Wtedy to on sprawiał wrażenie, jakby był dwa razy starszy.
Bo łysiał, odkąd skończył 20 lat?
I zawsze był dużo mądrzejszy ode mnie. Do dziś jesteśmy zaprzyjaźnieni, to jeden z najbliższych mi ludzi.
Grał pan z jego Salonem Niezależnych.
Nie.
Czyżby? Pańska skromność mnie dobija.
No dobrze, Salon Niezależnych wykorzystał moją muzykę do dwóch swoich występów.
Proszę, tu, na płycie: „gitara Michał Lorenc", tu: „muzyka Michał Lorenc". Jakiś inny Lorenc?
Nie, to ja, ale nie nazwałbym tego graniem z Salonem Niezależnych. Po prostu pogrywałem z nimi od czasu do czasu, przy okazji. Ale Salon Niezależnych to był byt znakomity i nie chciałbym się pod niego podczepiać.
Kleyff, pan – do tej układanki brakuje tylko Jana Krzysztofa Kelusa...
Kiedy poznałem Janka, był już legendą, wielką postacią, której pieśni ludzie podawali sobie z rąk do rąk. Trzeba pamiętać, że to był początek lat 70. i magnetofony kasetowe, na które potem Kelus nagrywał, były czymś niezwykle rzadkim, więc ludzie radzili sobie w ten sposób, że uczyli się tych pieśni na pamięć i odśpiewywali je następnym.
Pana też one zachwyciły.
Piosenki Kelusa były najcelniejszymi, zjadliwymi, ale jednocześnie przesyconymi jakąś nadzieją fotografiami rzeczywistości. To były głębokie, mądre teksty, dopiero po nim mogli przyjść Kaczmarski, Gintrowski...
Kelus też był wtedy, jak dziś, odludkiem?
A gdzie tam! Mieszkanie Kelusów na Ochocie to było miejsce spotkań połowy miasta, tam był cały czas kocioł. Od rana przewijał się tam tabun osieroconych, samotnych i poszukujących ciepła ludzi, a bezdomni z dworca występowali na równych prawach z profesorami z uniwersytetu. Pamiętam 1976, 1977 rok – nie od razu zorientowałem się, że Kuba...
...czyli Urszula Sikorska, żona Kelusa...
...i Janek są w KOR, bo wszyscy i tak funkcjonowali tam na wariackich papierach.
To znaczy?
Niech pan sobie wyobrazi nieduże mieszkanie pełne ludzi, często z psami, z gitarami, pieśniami na ustach, z alkoholem i papierosami w dłoniach. A jednocześnie Janek miał moc przyciągania ludzi. Pamiętam, miałem wtedy telewizor i ruszało Studio 2, które bardzo chciałem zobaczyć. A na ten sam dzień Janek zaprosił mnie, żebym przyszedł zaśpiewać.
I co pan wybrał?
Tłumaczyłem Jankowi, że nie mogę, bo chcę obejrzeć telewizję, ale on na to: „My też mamy telewizor". Mocno się zdziwiłem, bo go wcześniej nie widziałem, ale poszedłem. Po występie domagałem się telewizora. Kelus zaprowadził mnie więc do kuchni, pokazał piekarnik i powiedział: „Tu jest Studio 2".
W ten sposób nie zobaczył pan pierwszego wydania Studia 2...
...i do dziś nie mogę dojść do siebie.
Dużo było wtedy alkoholu?
Zdecydowanie za dużo. Pamiętam, jak w 1973 roku mieszkałem w Żaczku w Krakowie i alkohol lał się wtedy strumieniami. To było niewyobrażalne, co się wtedy działo.
Kobiety?
Z przyjemnością to powiem: wszystko, co się wydarzyło w moim życiu, prowadziło mnie do mojej żony Agnieszki. Poznałem ją w 1980 roku na Woronicza, na korytarzu telewizyjnym. Ja nagrywałem z Dżamblami muzykę do filmu „Przyjaciele", a ona robiła scenografię do jakiegoś programu. Wracając ze studia, zobaczyłem piękną młodą dziewczynę, poszliśmy do kawiarni i po dziesięciu minutach powiedziałem jej: „Musisz zostać moją żoną". Została nią cztery lata później.
To się nazywa siła przekonywania...
W Bieszczadach spotykałem wcześniej specyficzny typ kobiet, zakutanych w zielone kurtki, w butach na protektorze i grubych okularach. Trafiały w Bieszczady, bo nie miały co ze sobą w wakacje zrobić.
Chce pan powiedzieć, że nie miał pan wielu pokus?
(śmiech) Bardzo trafnie pan to ujął.
Jest jeszcze jeden temat. Jeśli nie chce pan o tym rozmawiać...
Bardzo chcę! Ale nie umiem odpowiadać na pytania, więc może powiem, co chcę powiedzieć? Nawrócenie to nie jest coś, co się stało raz na zawsze i zamknęło. Nie, to jest proces, to porządkowanie świata. Dopiero teraz zaczynam pewne rzeczy rozumieć inaczej niż przedtem.
Kiedy to się zaczęło?
W 1992 roku przeżyłem dramatyczne wydarzenie.
Wiem. Takie historie często prowadzą ludzi w drugą stronę. Niektórzy mają ochotę zapić się z rozpaczy.
Tak, to był początek. Narkotyki, alkohol, bardzo trudne relacje ze światem – wszystko to na mnie przyszło. Wiem też, że bardzo wiele małżeństw w takich chwilach się rozpada, ale u nas tak nie było. Wtedy zmieniła się grawitacja mojego życia, zobaczyłem pustkę, która mnie otacza, zgliszcza i ruinę, jaką zafundowałem najbliższym, i od tamtego czasu próbuję to naprawić. A może nawet nie próbuję, ale samo tak się dzieje.
Jak trafił pan do neokatechumenatu?
To był 1995 rok. Mój przyjaciel Marcin Pospieszalski modlił się nade mną. W moich oczach zrobił z siebie idiotę, bo jak można siedzieć nad kimś i się za niego modlić?!
A jednak...
Jednocześnie poczułem, że skoro on robi z siebie idiotę, to znaczy, że ja też mogę coś zrobić. Poszedłem do toalety i wrzuciłem do wody działkę narkotyku. A potem trafiłem do neokatechumenatu i jestem w nim do teraz.
Kiedy uznał pan, że jest zawodowym muzykiem?
Do dziś tego nie uznałem! Każdy film, przed którym staję, to nowe wyzwanie i zawsze towarzyszy mi poczucie, że sobie z nim nie poradzę, że nie podźwignę.
Każdy, kto pana poznał, wie, że to nie jest fałszywa skromność. Pan nie wierzy w skalę swojego talentu. Zdobywane hurtowo nagrody polskie i europejskie, nominacja do Oscara – to wszystko pana nie przekonało?
Kiedy zaczynałem tworzyć muzykę do filmu, miałem szczęście trafiać na wybitnych muzyków. I tak jest, że nawet nieudane kompozycje w ich wykonaniu jakoś się bronią, brzmią zupełnie inaczej. Ale to ich zasługa.
Jasne. I te nagrody dostaje pan z litości albo z przyzwyczajenia?
Niedawno był we Włocławku wielki koncert z okazji 30. rocznicy śmierci bł. ks. Jerzego Popiełuszki, na którym wykonywano moją muzykę, i wszystkie próby, przygotowania do niego, konfrontacja z ludźmi były dla mnie wielkim, bardzo trudnym przeżyciem.
Bo powiedzieć, że pan ma tremę, to nic nie powiedzieć.
To prawda, ale sam jestem sobie winien.
No dobrze, to kiedy niepostrzeżenie zaczął się pan utrzymywać z muzyki?
Słowo „niepostrzeżenie" jest tu kluczowe. Podczas karnawału „Solidarności" napisałem muzykę do kilku filmów, koncertowałem. Zrobiłem potem muzykę do „Łuku Erosa", pierwszego mojego filmu kinowego, ale ponieważ miałem żonę i dziecko na utrzymaniu, wyjechałem do Szwecji zarabiać jako robotnik budowlany.
Długo pan tam był?
Półtora roku. Pokazywałem nawet kolegom na budowie moje płyty wydane we Francji przez RCA, trudno im było uwierzyć, że kompozytor pracuje z nimi na budowie, ale tak było.
Wrócił pan jednak i odniósł sukces.
Nie, wróciłem i siedziałem z małym synkiem w domu, nie wiedząc, co będzie jutro, szykując się na emigrację. I wtedy przyszedł Maciek Dejczer z filmem „300 mil do nieba"...
...który zrobił z pana gwiazdę.
W każdym razie od tego czasu mam pracę i nawet jak przez jakiś czas nie pojawiają się zlecenia, to wiem, że przyjdą. Teraz miałem tak, że od „Czarnego czwartku" nie napisałem muzyki do dużego filmu, ale byłem absolutnie spokojny.
Rzadko pojawia się muzyka, która tak dominuje w filmie jak w „300 mil do nieba".
To kłopotliwy komplement dla kompozytora, bo muzyka, która się wybija, nie ma najlepszych recenzji. Ja wtedy bardzo chciałem zaistnieć, stworzyłem bardzo mocny, efektowny temat, który został świetnie wykonany, i pamiętam wątpliwości Maćka Dejczera, czy ta muzyka nie jest za mocna.
Przeżył pan to jeszcze kiedyś?
To samo było przy „Bandycie", Maciek również obawiał się, czy ta muzyka nie zje filmu.
Znów się spotykacie w pracy.
Tak, Maciej Dejczer ma robić serial o strażakach i poprosił mnie o napisanie muzyki.
I znowu nie wie pan, jak sobie z tym poradzić?
(śmiech) Oczywiście, że nie wiem. Tak już mam przez całe życie.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank zachęca rodziców do wprowadzenia swoich dzieci w świat finansów. W prezencie można otrzymać 200 zł dla dziecka oraz voucher na 100 zł dla siebie.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Sukces trasy koncertowej The Eras Tour porównywany jest do szaleństwa, jakie towarzyszyło Beatlesom w latach 60. XX wieku. Taylor Swift nie tylko podbiła serca milionów fanów, ale także ustanowiła niespotykane dotąd rekordy.
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Hasło „Ja-ro-sław! Polskę zbaw!” dobrze ilustruje kłopot części wyborców z rozróżnieniem wyborów politycznych i religijnych.
Ugody frankowe jawią się jako szalupa ratunkowa w czasie fali spraw, przytłaczają nie tylko sądy cywilne, ale chyba też wielu uczestników tych sporów.
Współcześnie SLAPP przybierają coraz bardziej agresywne, a jednocześnie zawoalowane formy. Tym większe znacznie ma więc właściwe zakresowo wdrożenie unijnej dyrektywy w tej sprawie.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas