„Żyjemy w okresie zrównywania poziomów: zrównują się majątki, zacierają się różnice poziomu kulturalnego różnych klas społecznych, zrównują się płcie. Zrównują się również kontynenty" – pisał w „Buncie mas" z 1929 roku José Ortega y Gasset. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy nawet najbardziej absurdalne przejawy nierówności bywają rozdmuchiwane przez media do niebotycznych rozmiarów, takie opinie czyta się jak smutny żart. Trzeba jednak przyznać, że hiszpański filozof dostrzegł w świecie rzeczywistym zjawiska społeczne, które w poprzednich wiekach gościły raczej na kartach utopii, tudzież bywały – z wiadomym skutkiem – wcielane w życie przez władze rewolucyjne.
Dziś również optymistów nie brakuje. W 2000 roku Robert Lucas, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, stwierdził, że dzięki rozpowszechnieniu się technologii i idei za sto lat dojdzie do znaczącego wyrównania się dochodów w skali świata. Tymczasem w wydanej niemal 80 lat po „Buncie mas" książce Jona Mandle'a „Globalna sprawiedliwość" czytamy, że „rozmiary biedy są wręcz oszałamiające". Według szacunków Banku Światowego u progu nowego tysiąclecia spośród 6 miliardów ludzi 2,7 miliarda żyło za mniej niż 2 dolary dziennie (czyli, w terminologii BŚ, w „ubóstwie umiarkowanym"), a 1,1 miliarda wegetowało w skrajnej nędzy (poniżej 1,25 dolara dziennie). Dla porównania, 2 dolary dziennie to jedna dziesiąta tego, co w USA uchodzi za próg ubóstwa. Co roku na świecie 18 milionów ludzi umiera na choroby wywołane biedą. To jedna trzecia ogółu zgonów.
Czy możemy więc mówić o poprawie jakości życia na Ziemi? Odpowiedź nie jest prosta, choć sumarycznie rzecz biorąc, zasięg ubóstwa i poziom nierówności w krajach rozwijających się są coraz mniejsze.
Choć wymiana handlowa i instytucje międzynarodowe objęły cały świat, poczucie tożsamości globalnej jest nader słabe. „Społeczność światowa", na przekór kosmopolitom, właściwie nie istnieje. Co za tym idzie, poczucie solidarności z najuboższymi ogranicza się do doraźnych akcji pomocy humanitarnej.
Jak to zmienić? Wydaje się, że równość materialną wprowadzić można jedynie przemocą, a jak wiemy z historii, rozwiązania siłowe są nietrwałe i na dłuższą metę nieskuteczne. Współcześni uczeni odwołują się raczej do różnych teorii sprawiedliwości (Johna Rawlsa, Amartyi Sena, Roberta Nozicka), które mówią o podziale dóbr dającym wszystkim zbliżone możliwości, a więc realizują arystotelesowską sprawiedliwość rozdzielczą. Kluczowy jest spór o zasadę tego podziału. Co miałoby to oznaczać? Trudno oczekiwać, by dziecko z Mozambiku i dziecko dyrektora szwajcarskiego banku miały równe szanse w ubieganiu się o zatrudnienie jako bankier w kraju, gdzie oszczędności są ponoć najbezpieczniejsze. Podobnie tylko jedna Kenijka, o nietypowym życiorysie, została obsadzona w nowych „Gwiezdnych wojnach". Jeśli to możliwe, dziecko z Mozambiku powinno mieć choć szansę na pracę w banku w swojej ojczyźnie. Czy ją dostanie, jak również czy taki bank w ogóle istnieje, nie leży już w gestii bogatego świata.