Rampa. Idą przez nią ludzie, ja jestem z nimi, raczej z tyłu, a potem inni są za mną. Gdyby na nas spojrzeć z góry, tworzymy coś w rodzaju regularnego wzoru z ludzi. Staramy się zachować jakieś odległości między sobą, tak żeby bliscy byli z bliskimi, a ci, co się nie znają, w przyzwoitej odległości, te półtora metra od siebie. Wszystko daje efekt takiej pszczelej struktury, plastra wosku widzianego z góry. Ale już gdy patrzy się z boku, wygląda to rozmaicie – bez ładu i składu, jedni wyżsi, z dziećmi, drudzy niżsi i samotni. Tłumek zmierza w jednym kierunku, w tym samym tempie. Wszystkie twarze w jedną stronę.
Korytarz ma jakieś pięć metrów szerokości, ale jego ściany są o wiele wyższe. Mają około ośmiu, dziewięciu metrów i zrobione są z magazynowych stelaży. Na każdym piętrze tych stelaży stoją rzeczy do kupienia. Złowieszczo wiszą nad tymi ludźmi. Jest szaro, kartonowo, światła nie są blade, ale też trudno mówić o jasności, podłoga betonowa i ten regularny ruch ludzi, którzy nie tworzą zwartej grupy, nic do siebie nie mają, nawet nie chcieliby regularności, a jednak ona z tego wszystkiego przeziera. Wystarczy popatrzeć na ruch stóp.