Futbol – kraina ognia, szejków i oligarchów

W piłkarskiej Lidze Mistrzów zostały już niemal wyłącznie kluby, które swą siłę zawdzięczają bogactwu właścicieli o nie zawsze czystych rękach i intencjach. Wyjątkiem jest Bayern Monachium. Dlatego warto kibicować Niemcom.

Aktualizacja: 11.04.2015 16:07 Publikacja: 10.04.2015 03:00

Zawodnicy Atletico Madrid i Realu Sociedad walczą o puchar Hiszpanii. Kwiecień 2015 r.

Zawodnicy Atletico Madrid i Realu Sociedad walczą o puchar Hiszpanii. Kwiecień 2015 r.

Foto: epa/pap

Atletico Madryt jest najnowszym synonimem romantyczności w futbolu. Oto skromny krewny dwóch supermocarstw światowego futbolu, których rywalizacja przypominała przez ostatnich kilka lat gwiezdne wojny, rzuca im wyzwanie. I to skutecznie. Real i Barcelona, Messi i Ronaldo muszą uznać wyższość bojowników Diego Simeone, który ma charyzmę i zaraża nią swoich zawodników.

Za tą romantyczną bajką o Dawidzie nowych czasów, walczącym przeciwko nie jednemu, ale dwóm Goliatom, kryje się jednak proza życia. Atletico na koszulkach reklamuje Azerbejdżan. Pod nazwą kraju widnieje slogan „Kraina ognia". Ministerstwo Turystyki Azerbejdżanu zapłaciło 12 milionów euro, a zespół Colchoneros nie tylko z dumą nosi nazwę kraju na koszulkach, ale w ramach umowy odwiedził Baku, gdzie odbył sesje treningowe z młodymi azerskimi piłkarzami. Początkowo umowa miała obowiązywać tylko do końca 2014 roku, ale niedawno została przedłużona do czerwca 2015 roku. Ponoć już za znacznie wyższą kwotę, która jednak nie została upubliczniona.

W przededniu zeszłorocznego finału Ligi Mistrzów w Lizbonie, w którym Atletico grało ze swoim największym, bo lokalnym, rywalem – Realem Madryt – organizacja Reporterzy bez Granic opublikowała raport pokazujący, kim naprawdę jest mecenas klubu. Azerbejdżan został sklasyfikowany na 160. miejscu (na 180) w rankingu szeregującym kraje pod względem wolności słowa i mediów. Państwo nadzoruje i cenzuruje wszystkie stacje telewizyjne, dziesięciu dziennikarzy i tyluż blogerów w maju 2014 roku siedziało w azerskich więzieniach. Reporterzy bez Granic pisali: „Kraina ognia jest tak naprawdę krainą opresji".

Bez Ormian w zarządzie

Ważną postacią w kampanii „Azerbejdżan – kraina ognia" jest Hafiz Mammadow – azerski biznesmen, założyciel i właściciel Baghlan Group specjalizującej się w wydobyciu gazu, transporcie, bankowości i budownictwie. Mammadow jest niemal monopolistą na azerskim rynku transportowym, a jego związki z Ministerstwem Transportu są wyjątkowo bliskie. Baghlan Group jest traktowana na preferencyjnych warunkach i wygrywa niemal wszystkie przetargi ogłaszane przez rząd Azerbejdżanu. Buduje dworce autobusowe, drogi (kontrakt wart 1,3 miliarda dolarów), tworzy korporację taksówkową i transport publiczny w Baku. Mammadow sprowadził 100 londyńskich taksówek i założył największą korporację w Azerbejdżanie akurat tuż przed finałem konkursu Eurowizji w Baku w 2012 roku.

Dziś londyńskie taksówki należące do Baghlan Group mają usankcjonowaną przez Ministerstwo Transportu przewagę nad konkurencją. Tylko one mogą stawać na postojach w centrum miasta, a ministerstwo wydało ustawę zakazującą taksówkarzom poruszania się starymi, pamiętającymi czasy ZSRR, autami. Wszyscy kierowcy taksówek muszą swoją licencję opłacać, dokonując przelewów w Banku Azerbejdżanu. Tak się składa, że 81 procent udziałów w nim ma syn ministra transportu. A bank jest częścią Baghlan Group.

Mammadow jest właścicielem klubu piłkarskiego FC Baku, a także ostatniego zespołu francuskiej Ligue 1 – beniaminka RC Lens, który oczywiście gra ze sloganem „Kraina ognia" na koszulkach, za co zapłaciło azerbejdżańskie Ministerstwo Turystyki. Ma też udziały w Atletico oraz w FC Porto. Według portugalskich mediów już od przyszłego sezonu „Kraina ognia" pojawi się też na pasiastych koszulkach 27-krotnego mistrza Portugalii.

Mammadow skupuje udziały w klubach jak inni zegarki albo samochody – ot, hobby multimilionera, doskonale umocowanego w strukturach azerbejdżańskiego rządu. Reklamę „Land of fire" noszą zawodnicy angielskiego Sheffield Wednesday. Angielska prasa jeszcze jesienią zeszłego roku donosiła, że Mammadow jest bliski odkupienia Wednesday za 40 milionów euro od Milana Mandarica. Zaledwie cztery lata wcześniej amerykański biznesmen serbskiego pochodzenia kupił klub za symbolicznego funta, zobowiązując się, że pokryje jego gigantyczne długi. Do dziś tego nie zrobił. Mammadow nie był jednak w stanie przedstawić odpowiednich gwarancji i do transakcji nie doszło. Reklama została.

Jedyny klub, który od przyszłego sezonu będzie miał na koszulkach slogan „Kraina ognia", a nie jest powiązany z Mammadowem, to Lazio Rzym. Ponoć azerbejdżańskie ministerstwo zapłaci aż 40 milionów euro za dwuletnią umowę. Wszystko dlatego, że 20 procent udziałów w Atletico wykupił niedawno członek chińskiej Partii Komunistycznej Wang Jianlin. Colchoneros od przyszłego sezonu będą więc raczej grać z jakąś chińską reklamą, a Azerbejdżan potrzebuje okrętu flagowego do swojej kampanii.

Od ośmiu lat na koszulkach piłkarzy z Rzymu nie widniało logo żadnego sponsora, co spowodowało, że mający poważne kłopoty finansowe klub nie wybrzydzał, gdy Azerbejdżan zgłosił się ze swoją propozycją. Lazio słynie z fanatycznych i oddanych kibiców, którzy tłumnie przychodzą na wszystkie mecze. Atletico, RC Lens, Sheffield Wednesday czy Lazio to ta sama historia – kluby z problemami finansowymi i rzeszą kibiców. Tego szuka Mammadow, tego potrzebuje Azerbejdżan.

Postać importującego londyńskie taksówki i kolekcjonującego kluby jak zabawki Mammadowa nie jest jedynym łącznikiem między krainą ognia a wielkim futbolem. Kontrolowana w całości przez państwo spółka SOCAR (State Oil Company of Azerbaijan Republic), jedna z największych korporacji na świecie zajmująca się handlem ropą i gazem z dochodem rocznym sięgającym 39 miliardów dolarów, podpisała umowę sponsorską z UEFA.

SOCAR to jedna z zaledwie siedmiu firm, które będą się mogły szczycić mianem oficjalnego sponsora Euro 2016 we Francji. Już jest partnerem eliminacji mistrzostw.

Pocieszające jest, że nie wszystkie kluby godzą się na współpracę z Azerbejdżanem. Latem ukochany klub papieża Franciszka – argentyńskie San Lorenzo – sprzedawał do Atletico Madryt ofensywnego pomocnika Angela Correrę. Przy okazji transferu pojawiła się też opcja, by zeszłoroczny zdobywca Copa Libertadores za 4 miliony euro rocznie przyjął na swoje koszulki reklamę Azerbejdżanu. Podpisanie takiej umowy było szczególnie ważne, gdyż w grudniu 2014 papieski klub miał wziąć udział w klubowych mistrzostwach świata.

Podczas negocjacji okazało się, że jednym z warunków przedstawicieli Azerbejdżanu jest, żeby w zarządzie klubu nie mógł zasiadać żaden obywatel Armenii ani ormiańskiego pochodzenia (Azerbejdżan jest skonfliktowany z Armenią o Górski Karabach). Prezydent San Lorenzo, zaledwie 35-letni Matias Lammens, natychmiast zerwał rozmowy i powiedział przedstawicielom sponsora, że sam jest Ormianinem. Lammens nie ma w sobie ani kropli ormiańskiej krwi, ale wielu jego przyjaciół i znajomych wywodzi się z ormiańskiej diaspory, która w Argentynie jest dość duża (szacuje się ją nawet na 135 tysięcy ludzi, a jej najsłynniejszym przedstawicielem jest były już argentyński tenisista David Nalbandian).

Równie heroicznie zachowali się przedstawiciele urugwajskiego Penarolu Montevideo, którym Azerbejdżan też zaproponował umowę sponsorską. I tym razem pojawiły się obostrzenia dotyczące obywateli Armenii we władzach (nie ma powodów, by sądzić, że w przypadku kontrataktów z europejskimi klubami jest inaczej). Penarol, którego dwóch członków zarządu ma korzenie ormiańskie, zerwał rozmowy, a następnie wydał oświadczenie: „Bez względu na wielkość firmy proponującej umowę, nic nie może usprawiedliwić religijnej lub rasowej dyskryminacji w naszym klubie".

Nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka

Azerbejdżan zaczyna być europejskim Katarem. Wykorzystuje gigantyczne pieniądze dla ocieplenia swojego fatalnego wizerunku, inwestując w futbol. Czyni słusznie, bo czy jest na świecie inna gałąź przemysłu rozrywkowego wywołująca równie wielkie emocje jak piłka nożna? Odpowiedź jest oczywista – nie ma.

W ćwierćfinale Ligi Mistrzów europejscy kibice emocjonują się katarskimi derbami pod kryptonimem PSG – Barcelona. O ile francuski klub kontrolowany jest przez Katarczyków w pełni jawnie, o tyle w Barcelonie, która ma inną strukturę właścicielską – należy do kibiców płacących składki i wybierających prezydenta klubu – muszą oni zadowolić się statusem szarych eminencji.

PSG i Barcelonę łączy Qatar Sports Investment (QSI), czyli odpowiedzialna za inwestowanie w sport część Qatar Investment Authority (QSA). To państwowy fundusz majątkowy, który został założony w 2005 roku, by maleńkie państwo z gigantycznymi pieniędzmi z gazu i ropy nie było uzależnione tylko od dochodów pochodzących z eksploatacji naturalnych złóż. Podstawowa zasada ekonomiczna mówi, by nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Katar więc swoje jajka porozdzielał.

Flagowym przedsięwzięciem QSA jest Qatari Diar, czyli firma budowlano-deweloperska. To właśnie ona buduje miasto widmo, czyli Lusail City. Dziś 20 kilometrów od Dauhy jest jeszcze pustynia, pośrodku której stoi tylko oszałamiająca hala, wybudowana na mistrzostwa świata w piłce ręcznej, oraz tor motocyklowy. Przed piłkarskimi mistrzostwami świata 2022 ma tam być luksusowe 200-tysięczne miasto.

Qatari Diar nie ogranicza się do inwestycji u siebie. Firma kontrolowana przez państwo buduje osiedla w Londynie (wioska olimpijska czy przeróbka Chelsea Barracks, koszar armii brytyjskiej, na luksusowe mieszkania), hotele w Paryżu, Mediolanie, Lozannie (remont słynnego Savoya), port w Hiszpanii i park rekreacyjny w Czarnogórze.

QSA inwestuje też w banki, sektor finansowy i przemysł motoryzacyjny. Ma 12,7 procent udziałów w brytyjskim Barclays, 6 procent w Credit Suisse, większość akcji holenderskiego towarzystwa ubezpieczeniowego Apeldoorn, 17 procent w Volkswagen Group, 26 procent w Sainsbury, drugiej największej sieci supermarketów w Wielkiej Brytanii, jest właścicielem słynnego Harrodsa, którego odkupił od Mohammada al-Fayeda w maju 2010 roku. Wraz z dwoma innymi partnerami QSA przejął od Disneya wytwórnię filmową Miramax, znaną z produkcji takich hitów, jak „Pulp Fiction", „Angielski pacjent" czy „Buntownik z wyboru".

Qatar Sports Investment jest gałęzią QSA odpowiedzialną za sport. Najbardziej znaną transakcją QSI jest oczywiście kupno w 2012 roku za 130 milionów euro klubu Paris Saint Germain. Już w pierwszych tygodniach działania budżet PSG został zwiększony ponaddwukrotnie, zatrudniono 15 nowych piłkarzy, z ikonami popkultury Zlatanem Ibrahimoviciem oraz Davidem Beckhamem na czele. Cel Katarczyków od początku był jasny – zdominować rozgrywki we Francji, ale przede wszystkim włączyć się do walki o Puchar Mistrzów.

Legendy krążą o okolicznościach, w jakich Katarczycy przejęli klub. Transakcja została ponoć dogadana późną jesienią 2010 roku podczas kolacji, której gospodarzem był ówczesny prezydent Francji, prywatnie kibic PSG – Nicolas Sarkozy. Gośćmi byli syn ówczesnego emira Kataru – Tamin bin Hamad al-Thani, od 2013 roku już jego wysokość emir, ówczesny właściciel PSG Sébastien Bazin, wtedy także prezes Colony Capital, z którym Katarczycy wykupili Miramax, oraz prezydent UEFA i legenda francuskiej piłki Michel Platini.

Kilka tygodni później – 2 grudnia 2010 roku – Platini zagłosował na Katar przy wyborze gospodarza mistrzostw świata 2022. Jako jeden z niewielu nie tylko otwarcie się do tego przyznawał, ale i wypowiadał o Katarze w samych superlatywach. Syn Platiniego Laurent wkrótce został zatrudniony przez firmę produkującą sprzęt sportowy Burrda – będącą w całości własnością QSI.

Platini oczywiście zaprzecza, jakoby kolacja w towarzystwie następcy tronu Kataru miała wpływ na jego głos przy wyborze gospodarza mundialu, a wszelkie insynuacje, że posada dla jego syna była elementem transakcji, nazywa bzdurą. Podobnie zresztą jak Belg, członek Komitetu Wykonawczego FIFA, Michel D'Hooghe, który poparł kandydaturę Kataru, a trzy miesiące później jego syn Peter dostał intratną posadę w prywatnym szpitalu w Dausze.

Fundacja zmienia się w linie lotnicze

O ile QSI jest oficjalnie właścicielem PSG, o tyle związki Kataru z Barceloną są zdecydowanie bardziej zawoalowane. Katalończycy od zawsze chełpili się tym, że są więcej niż zwykłym klubem piłkarskim. Tak też zresztą brzmi ich oficjalne motto – „Mes que un club". Barca była synonimem Katalonii, walki o niepodległość, ucieleśnieniem opresji w czasach reżimu Franco. Stadion Camp Nou był jedynym miejscem, gdzie w trakcie dyktatury można było, kibicując Barcelonie, manifestować swoje przekonania polityczne. Koszulka – mityczna blaugrana – była nieskalana reklamami aż do 2003 roku, gdy ówczesny prezydent klubu Joan Laporta udostępnił miejsce na trykocie UNICEF.

Więcej niż klub miał coś więcej niż reklamę. To Barcelona dawała 1,5 miliona euro rocznie, by logo największej organizacji charytatywnej znalazło się na granatowo-bordowych trykotach. Jednakże wiele osób już wtedy ostrzegało, że to tylko miękki sposób na przyzwyczajenie socios do reklam na koszulkach.

Kolejny prezes, Sandro Rossel – pod koniec zeszłego roku został zmuszony do odejścia, a prokuratura żąda dla niego ponad siedmiu lat więzienia za nieprawidłowości przy transferze Neymara – podpisał w grudniu 2010 roku kontrakt z Qatar Foundation, a logo tej charytatywnej instytucji wspierającej między innymi edukację w Katarze i krajach Zatoki Perskiej zagościło na koszulkach Barcy.

Przed sezonem 2013/2014 wyszło jednak na jaw, że umowa została podpisana wcale nie bezpośrednio z fundacją, ale z QSI (de facto z rządem Kataru). W umowie zastrzeżono, że po dwóch latach logo na koszulkach można zmienić na inne. Piłkarze Barcelony reklamują dziś państwowe katarskie linie lotnicze Qatar Airways.

Umowa kończy się wraz z tym sezonem i coraz głośniej mówi się, że nie zostanie przedłużona, choć według różnych źródeł pięcioletni kontrakt z QSI opiewał na 30 milionów euro rocznie. Katar, który oskarżany jest o łamanie praw człowieka, wspieranie finansowe Hamasu i Narodu Islamu, kupienie za łapówki mundialu, zaczął się jednak źle kojarzyć.

Rosyjscy pionierzy

Właścicielem Manchesteru City jest de facto szejk Mansour, członek rodziny królewskiej Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Szejk jest założycielem i właścicielem Abu Dabi United Group (ADUG), korporacji stworzonej wyłącznie na potrzeby przejęcia City w 2008 roku. Zabawa okazała się jednak na tyle zajmująca, że ADUG utworzył City Holding Group – który dziś jest właścicielem nowego klubu amerykańskiej ligi MLS New York City FC, w styczniu 2014 roku przejął 80 procent australijskiego Melbourne Heart i przemianował na Melbourne City FC, a w maju nabył 20 procent Yokohama Marinos.

City Holding Group ma podpisane umowy obejmujące wypożyczenia, pierwszeństwo w zakupie piłkarzy, wspólny skauting itd. z pięcioma europejskimi klubami (duńskim Aarhus, hiszpańskim Espanyolem, portugalskimi Gil Vicente i Sportingiem Lizbona oraz irlandzkim Limerick), jedynym amerykańskim (Wilmington Hammerheads z ligi USL, odpowiednik III ligi) oraz z federacją Ghany. Manchester City ma także kontrakty z pięcioma klubami, w których przygląda się zawodnikom bez pozwolenia na pracę w Anglii. Są to szwedzkie Djurgardens IF oraz BK Hacken, belgijskie Mechelen, holenderskie Nijmege, oraz norweskie Stromsgodset.

To gigantyczna sieć powiązań, a nietrudno wyobrazić sobie sytuację, że City wpada, powiedzmy, na Sporting Lizbona w Lidze Mistrzów. I co wtedy? O awansie zadecyduje szejk Mansour?

Władze Azerbejdżanu czy arabscy szejkowie nie byli pionierami, poszli w ślady rosyjskich oligarchów, którzy zapoczątkowali modę (inni mówią o potrzebie, bowiem nic tak dobrze nie wypierze brudnych pieniędzy jak klub piłkarski) na kupowanie zachodnich drużyn. Pierwszy był Roman Abramowicz w Chelsea, o którego szemranych interesach przy okazji prywatyzacji przemysłu naftowego po rozpadzie ZSRR napisano już tomy. Dmitrij Rybołowlew, inny z Rosjan, którzy wzbogacili się w czasach rozkładu sowieckiego imperium, jest właścicielem kolejnego klubu, który walczy w ćwierćfinałach Ligi Mistrzów, AS Monaco.

Kibicować Niemcom

W tym świecie dziwnych interesów i powiązań, wielce prawdopodobnego prania pieniędzy, dyktatur ocieplających swój wizerunek poprzez futbol, ostatnim bastionem normalności są kluby niemieckie.

W Niemczech obowiązuje zasada 50+1, mówiąca, że połowa akcji plus jedna musi zostać w posiadaniu organizacji macierzystej – innymi słowy kibiców. Nawet wielki FC Hollywood, czyli Bayern Monachium, pozostaje w rękach fanów. Po 9 procent udziałów mają Alianz, Adidas oraz Audi – jak podkreślają działacze Bayernu, wszystkie te firmy pochodzą z Bawarii – ale niczego nie mogą zrobić bez kontroli i akceptacji kibiców. Dlatego w Niemczech wciąż są trybuny stojące, na meczach można sprzedawać piwo, bilety są najtańsze w Europie, a skróty z meczów są pokazywane chwilę po ich zakończeniu w telewizji otwartej.

Niemiecka liga jest najzdrowszą w Europie, by uzyskać licencję na grę w Bundeslidze, klub nie tylko musi spełniać zasadę 50+1 i nie mieć długów, ale także posiadać akademię piłkarską dla młodzieży. Federalne przepisy regulują, jaki procent zawodników grających w takiej akademii musi być uprawniony do ewentualnej gry w przyszłości w reprezentacji Niemiec.

Futbol oderwał się od swoich korzeni. Przestał być rozrywką klasy robotniczej, stał się zabawką oligarchów. Tęsknota za minionymi czasami przejawia się chociażby w tym, że kibice zakładają kluby kontrolowane przez samych siebie, zaczynające od najniższych lig (utworzony po przejęciu Manchesteru United przez amerykańskich biznesmenów, rodzinę Glazerów – FC United of Manchester to najbardziej medialny przykład). W Niemczech zadbano, by korzeni nikt nie wyrwał.

W tegorocznej edycji Ligi Mistrzów najbardziej moralnie uzasadnione jest więc kibicowanie Bayernowi.

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne