Dogrywka w szpitalu

W sobotę finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym. Grają Legia Warszawa i Lech Poznań. 35 lat temu w Częstochowie przy okazji meczu między tymi drużynami, też o Puchar Polski, doszło do największej kibicowskiej zadymy w PRL. Przeszła do legendy, bo była ukrywana.

Aktualizacja: 02.05.2015 06:14 Publikacja: 30.04.2015 21:21

Stadionowe pałowanie w latach 80.

Stadionowe pałowanie w latach 80.

Foto: EAST NEWS

To była regularna bitwa w średniowiecznym stylu. Najpierw przyjechał pociąg z Warszawy i Legia zepchnęła Lecha do defensywny. Za chwilę nadciągnęły pociągi specjalne z Poznania i mieliśmy kontrofensywę poznaniaków – opowiada Seweryn Dmowski, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, doktor nauk politycznych, który jako pierwszy w Polsce zajął się badaniami nad ruchem kibicowskim.

Jego słowa potwierdza poznański lekarz onkolog Dariusz Godlewski – kibic Lecha, który był uczestnikiem wydarzeń w Częstochowie. – Mieliśmy podstawiony pociąg specjalny, w końcu Lech był klubem kolejowym. Wyjazd był w bardzo wczesnych godzinach rannych, a wszystkim pasażerom „Express Poznański" ufundował niebiesko-białe papierowe czapeczki, po których zresztą zostały strzępy, gdy w pociągu otworzono alpagi. Dojechaliśmy do Częstochowy koło godziny 9, może 10 rano, karnawał już trwał w najlepsze. Wysypaliśmy się na dworcu i natychmiast trafiliśmy na kolegów, którzy wycofywali się przed atakiem Legii. Naszym pociągiem jechała jednak główna siła uderzeniowa, ze 20 piętrowych wagonów pełnych kibiców. Natychmiast więc pogoniliśmy legionistów na stadion, a ci w panice weszli do środka.

– Dotarliśmy na miejsce krótko przed planowanym rozpoczęciem meczu – opowiada Wiktor Bołba, dziś kustosz muzeum Legii, kibic od zawsze. – Już na rogatkach wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Spanikowani milicjanci zatrzymywali wszystkie autokary i spychali je na parkingi. Krzyczeli, że w centrum trwa wojna totalna, że nie wjedziemy, kazali wszystkim wysiadać i iść pieszo na stadion. Szliśmy przez miasto i widzieliśmy rozbite szyby, rannych, którzy trzymali się za krwawiące głowy. Do tego wszystkiego wycie syren karetek i radiowozów, krzyki ludzi i chrzęst potłuczonego szkła.

Legendę o tym, co wydarzyło się 9 czerwca 1980 roku, wzmacnia fakt, że niemal nie istnieją doniesienia medialne na ten temat. Jakby nic się nie stało. Ponoć tylko w jednym wydaniu „Sztandaru Młodych" ukazała się notatka o zajściach, ale w pozostałych gazetach już nie było o tym ani słowa, bo przecież w PRL nie istniały takie problemy jak stadionowe chuligaństwo.

Większość relacji z Częstochowy to przekazy ustne, które zaczęły żyć własnym życiem, powtarzane szeptem przy piwie albo na trybunach stadionów. Najbardziej mroczna z plotek mówi, że były ofiary śmiertelne starć. Bołba wspomina o śmierci trzech osób, Godlewski o jednej, podobnie jak kibicowskie fora internetowe. – To skomplikowana sprawa. Piszę artykuł na temat tego meczu, prowadzę kwerendę w IPN, bo tam są archiwa. Krąży miejska legenda, że jedna albo dwie osoby zginęły. Wychodzę z założenia, że gdyby to była prawda, to po tylu latach doczekalibyśmy się relacji. Ktoś by powiedział: „Wiem, kto zginął: taki a taki, zamieszały tu i tu". I jeżeli po latach nie pojawia się imię i nazwisko, a nawet ksywka osoby, która zginęła w Częstochowie, to coś nie gra. Akurat dziwnym trafem pojechała sierotka bez znajomych i zginęła. Moim zdaniem jest to raczej legenda ludowa – tłumaczy Dmowski.

Lech, który jeździł koleją

Pewne natomiast jest to, że tego dnia karetki pogotowia i szpitale nie nadążały z przyjmowaniem kolejnych ofiar starć ulicznych. – Miasto nie było gotowe na coś takiego – wspomina Godlewski. – Milicja była całkowicie zaskoczona. Nie wiem, ile mogło być wtedy karetek w Częstochowie, ale obstawiam, że sześć–siedem. W pewnym momencie szpitale już nie miały miejsc i rannych trzeba było wozić do coraz bardziej odległych placówek. Słyszałem zresztą, że w jednym ze szpitali doszło do dogrywki na sali. Kilku z naszych ruszyło na legionistów i zaczęli się okładać pięściami – uśmiecha się Godlewski.

– Nie wszyscy jednak chcieli iść do szpitala, bo bali się, że sanitariusz albo lekarz zadzwoni z donosem na milicję. Groziło kolegium, grzywna albo prace społeczne, a wtedy dostawaliśmy najbardziej upokarzające prace, prawie zawsze związane z usługiwaniem milicji. Sprzątanie komisariatów, mycie radiowozów – wspomina Bołba.

Legia i Lech są dziś najsilniejszymi klubami w Polsce, ich rywalizacja napędza ekstraklasę. Ale w 1980 roku Lech był niewiele znaczącym zespołem z Wielkopolski. Dopiero miały nastać jego wielkie dni – pierwsze mistrzostwo w 1983 roku i obrona tytułu w następnym sezonie. W 1978 roku Kolejorz zajął co prawda trzecie miejsce w lidze, ale poprzednio na podium był w roku 1950. Animozje z Legią już jednak istniały. – Zacząłem chodzić na Lecha, jeszcze na stary stadion na Dębcu, w 1971 roku. Już wtedy Legia była największym rywalem – bez chwili namysłu stwierdza Godlewski.

– Lech pod względem sportowym długo był dla nas dostarczycielem punktów. Ale kibice zawsze mieli ze sobą na pieńku. W 1974 roku Lech przyjechał na stadion Gwardii do Warszawy i już wtedy była zadyma. Awantura i gonitwy po całym Mokotowie. Część kibiców Legii przyszła na stadion, część pojawiła się po meczu. Ale prawdę mówiąc, to Lech nas wtedy pogonił – Bołba ścisza głos i rozgląda się po zastawionym pamiątkami pokoju w podziemiach stadionu przy Łazienkowskiej, jakby sprawdzając, czy „koledzy po szalu" nie słyszą.

Lech był klubem kolejowym. Gdy na początku lat 70. zaczął się rodzić w Polsce ruch kibicowski, władze miały wielką ochotę jakoś go kontrolować. Przy niemal wszystkich drużynach tworzono kluby kibica, skupiające najbardziej zagorzałych fanów. Organizacje niby niezależne, ale na modłę peerelowską. Lokalne władze próbowały kupować sobie przychylność szalikowców, pomagając im finansowo, organizując wyjazdy. Dlatego fani Lecha jako pierwsi jeździli po kraju specjalnie dla nich podstawianymi pociągami. W Legii związek między kibicami a klubem był jeszcze silniejszy. – Na wyjazdowe mecze jeździliśmy wojskowymi autokarami, sanosami w barwach khaki – wspomina Bołba.

„Przegląd Sportowy" prowadził rywalizację kibiców. Przyznawano punkty za doping, odejmowano za wulgarne okrzyki. Kibiców jednak nie dało się zmienić w harcerzy i dość szybko władzę przejęli ci, którzy w pociągach i autokarach woleli rozpijać alpagi, a potem bić się z szalikowcami przeciwnika, milicją i ZOMO.

Podstawowym powodem niechęci do Legii w całym kraju było to, że wojskowy klub podbierał innym zespołom wyróżniających się zawodników, powołując ich do służby wojskowej.

Słuchaj Miruś

Dwa miesiące przed finałem Pucharu Polski Legia ściągnęła do wojska ulubieńca poznańskich kibiców – 21-letniego Mirosława Okońskiego. Wiktor Bołba barwnie opowiada o okolicznościach, w jakich piłkarz wylądował w Warszawie: – Miruś lubił się zabawić, wciąż miał przez to problemy. Został wezwany do siedziby PZPN w Warszawie na posiedzenie wydziału dyscypliny – opowiada kustosz, charakterystycznie uderzając kantem otwartej dłoni o szyję. – Przyjechał z trenerem Lecha Wojciechem Łazarkiem. Ten nie odstępował go ani na krok. W pewnym momencie szkoleniowca wezwali jednak do środka na przesłuchanie, a Okoński został na korytarzu sam. Akurat traf chciał, że natknął się na płk. Romana Sandomierskiego z zarządu Legii.

– A może byś do nas przyszedł? – zagadnął Sandomierski.

– Panie pułkowniku, prędzej mi tu kaktus wyrośnie – odpowiedział Okoński, wyciągając otwartą dłoń.

Stary wyga zaczął więc młodego piłkarza podpuszczać i straszyć. – Wiesz, Miruś, że ty jesteś w wieku poborowym? Do wojska i tak musisz iść, ale dobrze, pójdziesz na poligon. Przekonasz się, Miruś, że to jest prawdziwe życie. Zbudujesz tężyznę fizyczną, porządku się nauczysz, czołgając się po okopach. Zobaczysz, Miruś, że staniesz się w wojsku mężczyzną.

– Okoński jeszcze tego samego dnia wieczorem umówił się z Sandomierskim i po cichu załatwił przyjście do Warszawy na służbę wojskową – puszcza oko Bołba. – W Poznaniu nikt nic nie wiedział, ale następnego dnia Miruś nie pojawił się na treningu. Łazarek był wściekły. Krzyczał, że nie odstępował go nawet na krok, że cały czas miał na niego oko, nawet w pociągu.

Kibice Lecha, którzy przyjechali do Częstochowy dzień przed finałem, natknęli się na Jasnej Górze na delegację piłkarzy Legii, wśród których był Okoński. Zaczęli mu ubliżać, poleciały kamienie. Milicjanci eskortujący pielgrzymkę legionistów mieli powiedzieć Okońskiemu, żeby wsiadł do radiowozu, a oni odwiozą go do hotelu.

– Mirek dał kilka złotych Adamowi Topolskiemu, żeby wrzucił na tacę w jego intencji, i wsiadł do radiowozu – opowiada Bołba. – Pech chciał, że dotarli do hotelu, gdy trwała tam zadyma. Pijani kibice Lecha dowiedzieli się, gdzie stacjonuje Legia, i wpadli do hallu. Dobrze, że nie była to większa grupa, bo skończyłoby się tragicznie. A tak zdemolowali tylko recepcję. Później, w nocy, przed każdym pokojem legionistów stał milicjant. Poznaniacy chcieli przestraszyć warszawiaków, a tylko wyzwolili w nich agresję. Legia wygrała następnego dnia 5:0. Był to jeden z najlepszych meczów w historii klubu, a niemiłosiernie lżony Miruś zdobył gola.

– Sporo zajmuję się tematem poznańskiego czerwca 1956 roku. Dlaczego akurat tam doszło do tych wydarzeń – mówi Dmowski. – Powojenny kraj był dokumentnie zniszczony. Nowa władza zaskarbiała sobie sympatię ludzi, bazując na wielkich inwestycjach. W Krakowie powstała Nowa Huta, w Warszawie MDM, na Wybrzeżu stocznia. Rząd inwestował głównie tam, gdzie zniszczenia wojenne były największe. Poznań był relatywnie mało zniszczony, w ciągu sześciu lat po wojnie podwoił liczbę mieszkańców, ale dopiero w późnych latach 60. i 70. zaczęto zabudowywać miasto blokami. Ludzie czuli się zaniedbani, narastał bunt, czego efektem były okrutnie stłumione przez wojsko protesty w czerwcu 1956 roku. Istniało potem w Wielkopolsce przekonanie, że to Warszawa strzelała do robotników. Warszawa, nie Rokossowski czy Ochab, tylko Warszawa.

Od 1950 roku prezesem Legii był generał Stanisław Popławski. Urodził się w carskiej Rosji w okolicach Kijowa, miał polskich przodków i w młodości uważał się za Polaka. Był oficerem Armii Czerwonej, w 1944 roku został przydzielony do ludowego Wojska Polskiego, w 1949 mianowano go wiceministrem obrony PRL. W czerwcu 1956 roku to on tłumił powstanie robotników w Poznaniu – jest odpowiedzialny za 74 ofiary śmiertelne i ponad pół tysiąca rannych. Rok później wyjechał do Moskwy, gdzie zmarł w 1973 roku. – Taki facet był ważną i, powiedzmy szczerze, wielce zasłużoną postacią w Legii. Można się tylko domyślać, jak bardzo z tego powodu w Wielkopolsce Legii nienawidzono – mówi Dmowski.

Najbardziej dramatyczne momenty nastąpiły, gdy kibice Lecha przegonili legionistów pod stadion. Grupy z Warszawy weszły więc do środka, a milicja trzymała poznaniaków pod żużlowym obiektem Włókniarza, na którym miał zostać rozegrany mecz. Kibice Legii zajęli centralne sektory, a milicjanci małymi grupkami zaczęli wpuszczać lechitów. – Nasi wchodzili i od razu byli bici przez Legię – opowiada doktor Godlewski. – Przed stadionem panowało wzburzenie. Niosło się tylko: „Biją naszych!". W końcu więc wielka metalowa brama nie wytrzymała naporu. Wpadliśmy na stadion i przegoniliśmy z niego Legię.

– Wszystko znowu przeniosło się pod stadion. Tam były stoiska z oranżadą. A wtedy sprzedawano ją w szklanych butelkach – relacjonuje Bołba. – Te butelki latały z jednej strony na drugą.

W tej sytuacji mecz mógł się w ogóle nie odbyć. – Liderzy obu grup udali się na negocjacje – wspomina Godlewski. – W końcu się dogadali. To jednak Lech zajął centralne sektory, najbardziej prestiżowe.

– Weszliśmy na stadion, a organizator szybko próbował zorganizować jakiś sektor buforowy. Ktoś wpadł na genialny pomysł i rozdzielono nas... trybuną honorową. Z jednej strony Lech, z drugiej my, między nami ważniacy, a nad ich głowami kamienie i butelki – relacjonuje kustosz muzeum Legii Wiktor Bołba. – Mecz był w miarę spokojny. Po nim też większych dymów nie było. Niedobitki się ścierały, ale wszyscy byli już zmęczeni. Alkohol też zrobił swoje.

Władza przytomnieje

Zadyma w Częstochowie była chyba największą w historii polskiej piłki, ale zarówno Godlewski, jak i Bołba opowiadają o niej w lekkim tonie, często żartobliwie. – To nie była bezsensowna, brutalna przemoc, jaką dziś obserwujemy. Gdy widzę obecne bojówki, które, chwała Bogu, są już mniejszością na stadionach, to nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy przetrąciliby komuś kark bez mrugnięcia okiem. A wtedy, gdy dochodziło do zwarcia, było to zwarcie tylko do pierwszej krwi, jeśli ktoś miał dość, po prostu się go zostawiało. Wracał ze śliwą do domu, ale nic mu nie było – tłumaczy specyfikę ówczesnych chuliganów Dmowski. – W Częstochowie było wielu ludzi z połamanymi rękami, rozbitymi głowami i nosami. Ale tak naprawdę, biorąc pod uwagę skalę wydarzeń, były to lekkie urazy.

Po tym, co się stało w Częstochowie, władza ludowa nagle zdała sobie sprawę, że istnieje takie zjawisko jak chuligaństwo stadionowe i trzeba za wszelką cenę je tępić. – Na kibiców czekały od tej pory uzbrojone po zęby oddziały ZOMO. Ci kibice nie zawsze przyjeżdżali dymić, ale wystarczyło, że jeden cwaniaczek wyskoczył do zomowca, a o to nietrudno, bo większość była oczywiście zdrowo nagrzana, i się zaczynało. Podobno są dokumenty z narady centralnego aktywu MSW świadczące, że milicja traktowała pałowanie kibiców jako poligon doświadczalny przed demonstracjami politycznymi. ZOMO to była formacja do bicia, polityczna manifestacja i zadyma trafiały się tylko raz na jakiś czas, a mecz był co weekend i kibiców można było pałować praktycznie bez przerwy – kończy Dmowski.

Czasy się zmieniły, komunizm upadł, Legia nie jest już klubem wojskowym, Lech przestał być kolejowym, ale nienawiść między piłkarskim Poznaniem a Warszawą, niestety, pozostała.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy