To była regularna bitwa w średniowiecznym stylu. Najpierw przyjechał pociąg z Warszawy i Legia zepchnęła Lecha do defensywny. Za chwilę nadciągnęły pociągi specjalne z Poznania i mieliśmy kontrofensywę poznaniaków – opowiada Seweryn Dmowski, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, doktor nauk politycznych, który jako pierwszy w Polsce zajął się badaniami nad ruchem kibicowskim.
Jego słowa potwierdza poznański lekarz onkolog Dariusz Godlewski – kibic Lecha, który był uczestnikiem wydarzeń w Częstochowie. – Mieliśmy podstawiony pociąg specjalny, w końcu Lech był klubem kolejowym. Wyjazd był w bardzo wczesnych godzinach rannych, a wszystkim pasażerom „Express Poznański" ufundował niebiesko-białe papierowe czapeczki, po których zresztą zostały strzępy, gdy w pociągu otworzono alpagi. Dojechaliśmy do Częstochowy koło godziny 9, może 10 rano, karnawał już trwał w najlepsze. Wysypaliśmy się na dworcu i natychmiast trafiliśmy na kolegów, którzy wycofywali się przed atakiem Legii. Naszym pociągiem jechała jednak główna siła uderzeniowa, ze 20 piętrowych wagonów pełnych kibiców. Natychmiast więc pogoniliśmy legionistów na stadion, a ci w panice weszli do środka.
– Dotarliśmy na miejsce krótko przed planowanym rozpoczęciem meczu – opowiada Wiktor Bołba, dziś kustosz muzeum Legii, kibic od zawsze. – Już na rogatkach wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Spanikowani milicjanci zatrzymywali wszystkie autokary i spychali je na parkingi. Krzyczeli, że w centrum trwa wojna totalna, że nie wjedziemy, kazali wszystkim wysiadać i iść pieszo na stadion. Szliśmy przez miasto i widzieliśmy rozbite szyby, rannych, którzy trzymali się za krwawiące głowy. Do tego wszystkiego wycie syren karetek i radiowozów, krzyki ludzi i chrzęst potłuczonego szkła.
Legendę o tym, co wydarzyło się 9 czerwca 1980 roku, wzmacnia fakt, że niemal nie istnieją doniesienia medialne na ten temat. Jakby nic się nie stało. Ponoć tylko w jednym wydaniu „Sztandaru Młodych" ukazała się notatka o zajściach, ale w pozostałych gazetach już nie było o tym ani słowa, bo przecież w PRL nie istniały takie problemy jak stadionowe chuligaństwo.
Większość relacji z Częstochowy to przekazy ustne, które zaczęły żyć własnym życiem, powtarzane szeptem przy piwie albo na trybunach stadionów. Najbardziej mroczna z plotek mówi, że były ofiary śmiertelne starć. Bołba wspomina o śmierci trzech osób, Godlewski o jednej, podobnie jak kibicowskie fora internetowe. – To skomplikowana sprawa. Piszę artykuł na temat tego meczu, prowadzę kwerendę w IPN, bo tam są archiwa. Krąży miejska legenda, że jedna albo dwie osoby zginęły. Wychodzę z założenia, że gdyby to była prawda, to po tylu latach doczekalibyśmy się relacji. Ktoś by powiedział: „Wiem, kto zginął: taki a taki, zamieszały tu i tu". I jeżeli po latach nie pojawia się imię i nazwisko, a nawet ksywka osoby, która zginęła w Częstochowie, to coś nie gra. Akurat dziwnym trafem pojechała sierotka bez znajomych i zginęła. Moim zdaniem jest to raczej legenda ludowa – tłumaczy Dmowski.
Lech, który jeździł koleją
Pewne natomiast jest to, że tego dnia karetki pogotowia i szpitale nie nadążały z przyjmowaniem kolejnych ofiar starć ulicznych. – Miasto nie było gotowe na coś takiego – wspomina Godlewski. – Milicja była całkowicie zaskoczona. Nie wiem, ile mogło być wtedy karetek w Częstochowie, ale obstawiam, że sześć–siedem. W pewnym momencie szpitale już nie miały miejsc i rannych trzeba było wozić do coraz bardziej odległych placówek. Słyszałem zresztą, że w jednym ze szpitali doszło do dogrywki na sali. Kilku z naszych ruszyło na legionistów i zaczęli się okładać pięściami – uśmiecha się Godlewski.
– Nie wszyscy jednak chcieli iść do szpitala, bo bali się, że sanitariusz albo lekarz zadzwoni z donosem na milicję. Groziło kolegium, grzywna albo prace społeczne, a wtedy dostawaliśmy najbardziej upokarzające prace, prawie zawsze związane z usługiwaniem milicji. Sprzątanie komisariatów, mycie radiowozów – wspomina Bołba.