Oprócz Stanów Zjednoczonych Fahrenheit używany jest jeszcze tylko na Bahamach i trzech innych państwach-wyspach. Nawet zamorskie terytoria USA, takie jak Portoryko i Guam, uciekły do strefy Celsjusza.
100 stopni Fahrenheita równa się 37,7 stopnia Celsjusza, ale dwie godziny później mój termometr w cieniu pokazywał 104 st. F, czyli dokładnie 40 st. C. Nie pisałabym o tym, gdyby nie fakt, że okoliczność ta pozwala mi napisać coś o Związku Sowieckim, czy raczej jego pozostałościach.
W połowie lat 90. byłam latem w Azerbejdżanie i któregoś dnia, gdy nie można już było ruszać się w upale, w kranach nie było wody, elektryczność była tylko kilka godzin dziennie „według grafiku", więc i lodówki, i wiatraki nie chodziły, mój znajomy powiedział: „Termometr pokazuje 40 st. C, więc na pewno musi już być 42 albo i 43 st. C".
W tamtym czasie uczyłam się dopiero sowieckiej logiki, więc Wahid musiał mi wytłumaczyć znaczenie tajemniczego zdania. Związek Sowiecki, jak wiadomo, miał bardzo humanitarny ustrój, dbający o klasę robotniczą, więc wprowadził prawo, że jeśli temperatura przewyższała 40 st. C, pracownicy: robotnicy i inteligencja pracująca, mogli nie iść do pracy. Niestety, plan produkcyjny musiał być wykonany, więc od czego logika dialektyczna: produkowane w ZSRS termometry, a przynajmniej te sprzedawane w cieplejszych republikach, nie pokazywały nigdy temperatury wyższej niż 40 st. C. Gdy zrobiło się trochę chłodniej i prąd wrócił, sprawdziłam: w napuszczonej do umywalki gorącej wodzie temperatura w moim kapitalistycznym termometrze rosła, w ich termometrze magicznie zatrzymywała się na 40 stopniach. Pisarz czy poeta mógłby i z tego zbudować piękną alegorię o różnicach między systemami i zastojem jednego z nich.
Baku sprzed 20 lat było bardzo ciekawym i pięknie położonym miastem, z wieloma jednak śladami sowietyzmu. Stolica Azerbejdżanu zawdzięcza Polakom, o czym wie chyba więcej Azerów niż Polaków. Architektura w centrum przypomina miasta zachodnie, w czym nic dziwnego, gdyż miasto budowali na przełomie XIX i XX wieku europejscy architekci, przede wszystkim polscy, między innymi Eugeniusz Skibiński, ściągnięci do rodzącego się naftowego eldorado. Pierwsze szyby naftowe wyznaczał oraz budował nafciarz i hutnik Witold Zglenicki, który zasłynął też jako filantrop i w Polsce, i w Azerbejdżanie. Ze swoich funduszy zbudował wodociągi w Baku. Dochody z pól naftowych zapisał w testamencie powołanej na ziemiach polskich Kasie im. Mianowskiego, która „przez krótki okres dysponowała dzięki Zglenickiemu kwotami, które przewyższały potrzeby ówczesnej nauki i kultury polskiej". Po rewolucji sowieccy bolszewicy bez odszkodowania znacjonalizowali pola naftowe, w ten sposób likwidując źróło dochodów Kasy. Dzieła dokonali nasi rodzimi bolszewicy w roku 1952 likwidując Kasę im. Mianowskiego. Entuzjaści reaktywowali ją w 1991 roku i ciekawe, co by było, gdyby dziś zażądali odszkodowania za dochody z pól naftowych od Azerbejdżanu, a właściwie jego prezydenta dyktatora Ilhama Alijewa, do którego należy cały kraj.
W latach 90. w Azerbejdżanie natykałam się bezustannie na inne jeszcze polonicum: lampy naftowe, które wynalazł Ignacy Łukasiewicz (niestety, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wynaleziono żarówki elektryczne). I znów temat do poetyckiej alegorii: prawie 100 lat po ogłoszeniu, że komunizm to władza sowietów plus elektryczność, zgasły jednocześnie oba człony dodawania.
Opozycjoniści, a właściwie tylko wśród nich się obracałam, pokazywali mi wyspę w zatoce Baku, gdzie w 1920 roku po zdławieniu istniejącej zaledwie dwa lata Demokratycznej Republiki Azerbejdżanu bolszewicy rozstrzelali jej przywódców, w tym szefa sztabu armii Azerbejdżanu Macieja Sulkiewicza, znanego też jako Mammad bey Sulkiewicz: polsko-litewskiego Tatara, który zasłynął też jako wybitny i mądry premier jeszcze krócej istniejącej Krymskiej Republiki Ludowej.