Ta ciekawość, z jaką rozgarnia się krzaki! Ta radość, z jaką zbiega się ze szczególnie stromych schodków! Jednym te emocje zostają i aż do starości szukają możliwie mało uczęszczanych rzek, grani i ścieżek, innych życie albo lenistwo spycha na coraz bardziej utarte (i wytarte) szlaki łączące dom i pracę lub lotnisko z betonową enklawą wczasów all inclusive.

Alastair Bonnett napisał książkę dla wszystkich, których nie opuściła ciekawość miejsc niezwykłych. Nadzieja, że gdzieś się one zachowały, niełatwo nas opuszcza, nawet kiedy czytamy o stosach śmieci piętrzących się w Himalajach i tłumach osób przepychających się nawzajem, by zrobić lepsze selfie własnego ucha z piramidą Cheopsa w tle. Jak się jednak okazuje, ciągle można znaleźć miejsca, gdzie postawimy stopę jako pierwsi, lub przynajmniej takie, które nie dają się ująć w ramki południków, równoleżników i siatki katastralnej, które, jak chce tytuł książki brytyjskiego geografa, chowają się „poza mapą".

Zaledwie kilka z nich uznać można za egzotyczne w solidnym, XIX-wiecznym znaczeniu tego słowa: należą do nich choćby pływające wyspy powstałe z pochodzącego z wybuchów podwodnych wulkanów pumeksu (największa, jaką zaobserwowano przed kilku laty na Pacyfiku, powierzchnią dorównywała Belgii!) czy ich niechciane, z nieprawego łoża pochodzące krewne: kilkusetkilometrowe, zwarte formacje powstałe z odpadków, znane już nawigatorom jako np. Południowopacyficzny Wir Śmieci.

Część opisywanych przez brytyjskiego podróżnika miejsc to „osobliwości", znane już czytelnikom magazynów turystycznych, od podziemnych miast wyrzeźbionych w miękkim tufie Kapadocji po zamknięte miasto Prypeć. Pisze też o dziwolągach powstałych na styku kartografii, polityki i historii: dwa przenikające się na styku Belgii i Holandii miasteczka Baarle-Nassau i Baarle-Hertog złożone z kilkudziesięciu „eksklaw", obszary eksterytorialne, do jakich należą nie tylko ambasady, lecz także cmentarze wojskowe, więzienia i pokłady samolotów czy „miejsca niczyje" w rodzaju międzynarodowej przestrzeni powietrznej.

Dla mnie jednak największym odkryciem geografa okazały się „szczeliny istnienia": obszary niby obecne na mapach, lecz niedostrzegane przez nikogo, niczym dobrze zamaskowany komandos. To nowojorska działka na rogu LaGuardia Place i West Houston Street, ogrodzona i niedostępna dla przechodniów, gdzie nadal rosną te same rośliny co w XVII wieku, „gutterspaces", czyli niechciane przez inwestorów, wąskie na metr i długie na kilkaset paski gruntu między budynkami, trójkątna wysepka drogowa u styku dwóch nitek autostrady, którą skolonizowały sójki i lisy. Zatrzymajcie się i rozejrzyjcie: Nowa Ziemia jest wszędzie.