A ty bierzesz prowizję od hipotecznych i gotówkowych?
Taką mam pracę.
Franki brali najbiedniejsi
Właścicielka firmy pośredniczącej w uzyskiwaniu kredytów: Sprawa z kredytami frankowymi była banalnie prosta. Najpierw warto powiedzieć, że dziś samo pojęcie kredytu frankowego jest kwestionowane. Robią to prawnicy, w cudzysłowie walczący z bankami w ramach pozwów zbiorowych.
Dlaczego: w cudzysłowie walczący?
No, bo przecież robią to za ciężkie pieniądze i często wynajmują tych, którzy pracowali w bankach i decydowali o tych kredytach. Czyli sprytny bankowiec zarabia na frankowiczu dwa razy. Raz, gdy mu jako przedstawiciel banku dawał kredyt, drugi raz, gdy załatwi mu, jako reprezentant albo doradca kancelarii prawnej, ugodę z bankiem. Oczywiście rzecz nie dotyczy prostych sprzedawców czy doradców, ale ludzi z wyższej półki.
To jak było z kredytami frankowymi?
Były kredyty denominowane lub indeksowane we frankach. W kredycie denominowanym klient dostawał tyle złotówek, ile wynosił kurs franka w dniu, w którym przygotowano umowę. W umowie 1000 franków, po kursie 2 zł, czyli 2000 zł do wypłaty. Indeksowany różnił się tym, że kwota kredytu była zapisana w złotych polskich. Przeliczano ją na franki w dniu wypłaty kredytu. W jednym i drugim przypadku klient oczywiście franków nie widział. To wszystko budzi wątpliwości prawne, bo kredyt zgodnie z prawem to udostępnienie „określonej kwoty środków pieniężnych". A nikt nikomu franków nie dawał. A same banki nie miały fizycznie waluty. No, ale to są dywagacje prawne. Bo przecież wtedy sprawa była jasna – frank oznaczał niskie, szwajcarskie oprocentowanie, a więc niższą ratę, i klienci go chcieli.
Jak to wyglądało z twojej perspektywy?
Żeby dostać kredyt, musisz mieć zdolność kredytową. By ją wyliczyć, potrzebny jest kalkulator – program, który po uwzględnieniu zarobków, kwoty kredytu, długości jego trwania pokazywał, czy cię stać, czy nie. Jako że oprocentowanie franka było niższe, to i rata wychodziła niższa. A więc zdolność kredytowa we frankach była większa niż w złotówkach.
Przychodzą ludzie i...
Przeważnie młodzi. „Chcemy kredyt!". Dobra, liczymy. „Przepraszam, ale nie macie zdolności kredytowej dla kredytu złotówkowego". „Co robić?". „Liczymy we frankach". Franki to mniejsza rata, więc nawet jeśli ktoś zarabiał niewiele, to zdolność kredytową miał.
Dlaczego tak się działo?
Banki chciały udzielać jak największej liczby kredytów, bo na kredytach zarabiały. Zdziwiłbyś się, jakie wnioski wtedy przechodziły.
Jakie?
1500 zł miesięcznego dochodu. 150 tys. kredytu? Proszę bardzo! Oczywiście w złotówkach nie byłoby szans, a we frankach przechodziło spokojnie. Banki dawały chętnie. 100 procent wartości nieruchomości, 120 procent. Ścigały się w udzielaniu kredytów, dlatego szły na takie numery: „Bo jak my nie damy, to konkurencja da. Przejmą klienta, będą mieli większą sprzedaż, a to my chcemy mieć większą sprzedaż od nich". A ludzie byli zadowoleni. Ich interesowała niższa rata. Głównie to. Kto tam myśli w perspektywie 10 lat o jakichś wahaniach kursu. Każdy myśli o najbliższych ratach. 600 zł czy 1200? Jasne, że 600! Przecież jeszcze trzeba kupić meble i panele położyć, i kafelki, i... Możesz im mówić o ryzyku, ale oni i tak cię nie słuchają. Skoro bank daje niską ratę, to po co brać wysoką ratę? Bank, proszę pani, to bank!
Mówiłaś im o ryzyku?
Zawsze. To waluta, nigdy nie wiemy, jaki będzie jutro kurs. A oni są nagrzani i jakkolwiek ich straszyć, i tak się raczej nie wycofają: „Proszę pani, 400 zł raty to dla mnie duża różnica".
Nie owijajmy w bawełnę, nawet jeśli mieli zdolność w złotych, to sami prosili się o franki. I powiem ci, że franki brali głównie najbiedniejsi. Takie jest moje doświadczenie. Jak ktoś miał większe pieniądze, to był skłonny do zastanowienia, a biedni nie mieli wyjścia.
Mówisz poważnie?
Frank jest poniżej dwóch złotych. Przychodzi do mnie znajomy, chce kredyt frankowy. Mówię mu: „Nie bierz, frank pójdzie w górę i stracisz". „Daj mi spokój, wypełniaj wniosek i się nie odzywaj!". Pan prezes, rozumiesz, znał się na wszystkim, choć nie pracował w kredytach. On wie lepiej. No, ale skoro mam się nie odzywać! To się nie odzywam. Wziął równowartość 4 mln zł. Dziś jest bankrutem, choć do tej pory mieszka w tej rezydencji, jeszcze go nie zwindykowali.
Doradcy, sprzedawcy namawiali do franków?
Doradca, którego spotykasz w banku, tak naprawdę tylko przyjmuje wnioski. Chłopak nawet nie musi się na tym szczególnie znać i przeważnie się nie zna. Ma za sobą szkolenia i tyle wie, co się tam dowie. Rzadko więcej, a nierzadko mniej. A na szkoleniach o ryzyku kursowym mówiono niewiele. Znam kilku doradców, którzy sami sobie wzięli kredyty frankowe, i to w najgorszym momencie. Oni mają być winni? Przestań! Sprawy, w jakiej walucie lepiej udzielać kredytu, decydowały się znacznie wyżej.
Ale doradcy i sprzedawcy też na tym korzystali. Ty zarabiasz na prowizjach, prawda?
Dostaję procent od udzielonego kredytu. Nie ma dla mnie szczególnego znaczenia waluta. Ktoś musi podpisać umowę i uruchomić kredyt, żebym ja dostała prowizję. Czyli mnie się opłaca, gdy ktoś kredyt bierze. Jak mu nie wychodzi w złotych, niech bierze we frankach. Z tym że nie spotkałam się raczej z pretensjami, że kogoś naciągnęłam. Zawsze pokazywałam porównanie: złotówka, frank, euro. Tylko że w tym porównaniu raty we frankach były najniższe. Drukuję pierwszą stronę kalkulatora: „Taka zdolność, taka rata". „Słabo". „No to liczymy franka".
I tu zawsze wypadało lepiej.
Tak, ale przecież to nie były moje warunki, tylko warunki banku.
W sumie ja tylko informowałam, jakie bank daje możliwości. Bo ja decydować za klienta nie mogę. Co mogę? Najwyżej zasugerować coś, coś podpowiedzieć. W sumie i tak jestem dużo bezpieczniejsza dla klienta niż pracownik banku. Ja współpracuję z kilkoma bankami, mogę pokazać różne oferty. Zależy mi na reputacji. A tam mają tylko swoją ofertę i ją sprzedają. Ważna jest „produkcja".
Dużo banki zarabiały na tych kredytach?
Na kredytach w walutach? Wiesz, to był potężny zarobek. W złotówce zarabiasz i złotówkę wpłacasz. Nic cię nie obchodzi. A tutaj pojawiają się dodatkowe elementy. Różnica kursu kupna i sprzedaży. Klient wirtualnie kupował franki droższe, a na kredyt wpłacał franki tańsze. To jest zysk banku. Dużo banków kusiło klientów: niskoprocentowy kredyt, niska marża, ale różnice kursowe były bardzo duże. Klienci przychodzili zachwyceni: „Tutaj dają kredyt na mały procent". „Niech pan spojrzy na różnicę kursową". Średnio różnica między kupnem a sprzedażą wynosiła 3,5 procent, ale niektóre banki miały nawet 6 procent! Oni byli nastawieni na zysk, a kredyty walutowe dawały im dobry zysk. Dlatego zamiast doradzać ludziom, czytali im reklamówki i pomijali milczeniem to, co w reklamówkach jest napisane drobnym druczkiem.
Autor jest dziennikarzem, pracował m.in. w „Rzeczpospolitej" i „Dzienniku", obecnie w „Tygodniku Powszechnym".
Powyższy tekst jest fragmentem jego książki „Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy", która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.
Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95