Żarcik, ale wyjątkowo trafiony. Można by powiedzieć: najlepsza ilustracja ważnej rewolucji, która w sposób niemal niezauważony dokonała się we współczesnym świecie. Rewolucji – nazwijmy ją żartobliwie – antropocentrycznej, której skutkiem jest wprowadzenie na plan pierwszy w ikonografii osoby ludzkiej, a zarazem jej (ikonografii) dymisja z chęci czy potrzeby opisywania świata. Nie chodzi o nic innego tylko o prosty fakt, że w centrum zainteresowania fotografujących znaleźli się dziś oni sami.
To prawda, że moda na celebrytyzm (obsesja samoobfotografowywania się nie jest niczym innym jak tęsknotą za celebrytyzmem) to nic nowego.
Historia zna tysiące przypadków ludzi, którzy mieli fioła na punkcie upamiętnienia swojego wizerunku. Niekiedy miało to uzasadnienia sakralne. W starożytnym Egipcie przetrwanie wizerunku, imienia i ciała było warunkiem uczestniczenia w życiu pozagrobowym.
Mimo że chrześcijaństwo tej zasady nie przeniosło, trwająca do dziś tradycja portretu trumiennego zdaje się nawiązywać do dawnych wierzeń.
Absolutnym rajem dla autoadoracji stały się demokracja i kultura popularna. Zniknęły bariery klasowe, rasowe i zawodowe i jeśli czegoś wciąż brakowało, to może tylko technologii, by każdy stał się celebrytą. Ale współczesność rozwiązała i ten problem. Za medium o globalnym zasięgu robi dziś piekielna machina portali społecznościowych. Nie ma cię w ich zasięgu? Nie istniejesz.