Wciąż pełni obaw, niewiary, mieliśmy jednak jakąś ufność do historii. Była oczywiście absurdalna, bo polski los zdawał się nie przewidywać takich zakrętów dziejowych, ale trudno było nie czuć zapachu wolności i silnego wiatru zmian.
Ale tak było tylko nad Wisłą. Sąsiedzi nadal patrzyli na nas zza krat, bez wiary, że i im przydarzy się taki dziejowy moment. Właśnie skończyłem studia, których finał zbiegł się w czasie z kampanią wyborczą pod szyldem komitetów obywatelskich. Nie pamiętam już, czy najpierw był egzamin magisterski, a po nim obwieszony biało-czerwonymi flagami stragan Solidarności na krakowskim Rynku, czy odwrotnie. Co innego było ważne. Wchodziłem w dorosłość w rytm historycznych zmian, do których udało mi się dołożyć i swoje trzy grosze. A co po nich? Co dalej, młody człowieku, z tak pięknie rozpoczętym życiorysem? W którą stronę? Za jakie pieniądze?
W istocie, trudno było myśleć o samodzielności bez grosza przy duszy. Na zaciszny kąt w przeludnionym mieszkaniu rodziców byłem zbyt dumny. Spakowałem więc plecak, za pożyczone pieniądze kupiłem bilet do Niemiec Zachodnich i wybrałem się szukać jakiegoś zajęcia. Po przebrnięciu przez wciąż istniejącą NRD i wielodniowych peregrynacjach po autostradach na Zachodzie wylądowałem w Szwarcwaldzie. Celem było zarobienie paru groszy przy winobraniu, ale nie wiedząc, że tej jesieni zbiory w tym regionie zaczęły się dużo wcześniej, trafiłem na puste już winnice. Ktoś podpowiedział: jedź na Batzenberg. Tam jest chłodniej, tam zbiory wciąż trwają.
Autostop, jacyś pomocni ludzie i zjawiłem się w końcu u stóp winnego wzgórza na zachód od Freiburga. Ale tam też było już kiepsko. Zbieracze dźwigali ostatnie kosze winogron i na perspektywę dłuższej pracy trudno było liczyć. Niezrażony, a może bardziej z braku wyboru, plątałem się po winnicach, pytając koślawym niemieckim: Haben Sie Arbeit für eine Person? Ktoś przyjął na kilka godzin, ktoś inny podziękował. Zbliżało się popołudnie i perspektywa noclegu nie wiadomo gdzie. I wtedy spotkałem Heiniego. Miał maleńką winnicę, winogrona zbierał sam, więc zaprosił mnie do pomocy. Kiedy zapytał, ile chcę pieniędzy, odpowiedziałem, że sam oceni. Zbieraliśmy do wieczora, a kiedy zaczęło zmierzchać, zapytał, czy mam gdzie przenocować. Nie, nie mam. A jeść co masz? Jak mi zapłacisz, to będę miał na kolację. U nas tak nie ma, odpowiedział. Pracowałeś ze mną, to ze mną zjesz. A przenocujesz w mojej przyczepie kempingowej.
Okazało się, że prosty człowiek, kierowca ciężarówki, sam w niej mieszka na dziedzińcu starego, pewnie tysiącletniego dworu, który odziedziczył po stryju. Od wielu lat go odnawiał skromnymi środkami, ale z pasją i bez perspektywy końca. Kiedy trafił na obszarpańca większego od siebie, ustąpił mu miejsca w swojej przyczepie, a sam przeprowadził się do matki. Jeden nocleg zamienił się w dwa, potem trzy, tydzień, dwa i kolejne dwa tygodnie. Po końcu zbiorów w winnicach Heini załatwił mi pracę w firmie budowlanej Holzbau Dufner, a opierunek w przyczepie kempingowej spłacałem pomocą w odgruzowywaniu jego domiszcza.