Blisko jedna czwarta niezdanych w tym roku matur to znak ostrzegawczy, że w polskim systemie edukacji dzieje się źle. Pandemia koronawirusa nie jest przyczyną, ale dopełnieniem tej sytuacji. Edukacja przez zrywający się internet, improwizacja i brak jednolitych zasad nauki to jedno. Jest też przereformowana, przepełniona szkoła po kilkuletnim „eksperymencie" na sześciolatkach, likwidacji gimnazjów, ze źle wynagradzanymi i sfrustrowanymi nauczycielami, branymi czasem z łapanki po przyspieszonych zaocznych kursach pedagogicznych.
Polonista, który robi ortograficzny błąd, czy wuefista, który uczy geografii, to nie jest dowcip, ale rzeczywistość wielu polskich szkół. Wydawało się, że w prowizorycznych rozwiązaniach doszliśmy do ściany, ale pandemia ujawniła, że mamy jeszcze spore rezerwy. W tym swoistym stanie wyjątkowym nauczycielski etos nagle zaczyna korodować. Podtrzymywany trochę siłą rozpędu, trochę przez ostatnich nauczycieli, dla których jest wciąż wartością, trochę przez rodziców i ich wyobrażenia o szkole na korepetycyjnych kroplówkach, które łagodzą nieco skutki szkolnej prowizorki, przepełnionych klas, trzyzmianowych sesji i chaosu.
Czytaj także:
Kiedy urlop lub wolne na dziecko? Kalendarz roku szkolnego
Covid-19 jest nie tylko organizacyjnym sprawdzianem dla szkoły, ale też testem dla jej roli społecznej jako przekaźnika wiedzy i idących za nią wartości, takich jak praca i uczciwość. Epidemia uderza w tak rozumianą szkołę. Sprawiedliwa ocena, drogowskaz dla każdego ucznia, już nie jest taka pewna, skoro przez internet można zrobić właściwie wszystko, akceptując postawy nie do końca uczciwe. Jeżeli epidemia ponownie zamknie szkoły, przedłużający się stan improwizacji może zrujnować właściwe rozumienie edukacji.