Pracodawcy zdążyli się już przyzwyczaić do ciągłych obietnic ze strony rządu. Nic dziwnego, że przestają traktować je poważnie. Jakiś czas temu minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz deklarował, że będą prowadzone prace nad elektronizacją dokumentacji pracowniczej. Chodziło o to, by pracodawcy zobowiązani do przetrzymywania dokumentacji pracowniczej 50 lat mogli zlikwidować opasłe tomy akt i przenieść dane do komputerów.

Wiadomo już, że w najbliższym czasie żadnej elektronizacji nie będzie. Dokumenty pracownicze nie są od tego, by je trzymać w komputerze lub w jakiejś chmurze. Mają być na papierze. Tak postanowiło Ministerstwo Gospodarki we współpracy z resortem pracy. Zgodziło się jedynie na skrócenie czasu przetrzymywania części papierów.

Nikogo nie interesuje, że rocznie w większości firm przybywa kolejna szafa z dokumentami. Ta szafa musi gdzieś stać. Potrzebne są więc kolejne metry kwadratowe powierzchni biurowej. Ta powierzchnia kosztuje. Jak dużo – wiedzą dobrze prowadzący działalność gospodarczą w dużych miastach. Bo to oni za tę stale rozrastającą się powierzchnię zajmowaną przez archiwa pracownicze muszą płacić.

Tymczasem płacić powinno państwo. To ono przerzuca na pracodawców obowiązek przetrzymywania dokumentacji pracowniczej wykorzystywanej do celów emerytalnych. A przecież te informacje ma ZUS i to on powinien – jeśli wszystko ?ma być na papierze – dostawiać kolejne szafy z dokumentami.

Niektóre firmy, mając na uwadze koszty generowane przez archiwa pracownicze, już dziś próbują bawić się z kontrolującymi je służbami (ZUS, fiskus, Państwowa Inspekcja Pracy) w kotka i myszkę, tworząc elektroniczne bazy danych. Wiedzą, że sporo ryzykują. Jeśli pojawi się kontrola np. z ZUS i zechce zajrzeć do dokumentów, może się okazać, że pracodawca nie zdąży ich wydrukować i dostanie mandat.  Ale i tak wyjdzie taniej niż zapłata czynszu za pokój na kolejne szafy z aktami. W tej zabawie wszystko jest z góry ustalone i wiadomo, że kot ma złapać myszkę za wszelką cenę. Tylko dlaczego ta cena jest taka wysoka?