Scenariusz filmu opierał się na prawdziwych wydarzeniach. Dla wielu był kolejnym dowodem na to, że lokalne koterie mają się dobrze, niszcząc wszystko, co stanie im na drodze. Na tej podstawie zresztą Jarosław Gowin, ówczesny minister sprawiedliwości, skonstruował retoryczną figurę o „niszczeniu lokalnych układów w sądach".
Teza o sitwie pojawia się często, a opiera na generalizacji pewnych zjawisk, bo tak najłatwiej definiować świat, zwłaszcza jeżeli wydaje się wrogi. To są jednak uogólnienia i budowanie dogmatów na jednostkowych przypadkach.
Niestety, z prokuraturą mam pewien problem. Gdy spojrzeć na miliony śledztw, które prowadzi każdego roku – ich tempo, efekty itp. – wydanie kategorycznego werdyktu, że funkcjonuje źle, byłoby wręcz niesprawiedliwe. Abstrahując oczywiście od wpadek wynikających z niedbalstwa, głupoty czy uległości. Te jednak zamykają się w promilu i trudno przez ich pryzmat dokonywać oceny.
Jest jednak grupa spraw, dziś opisywana na łamach „Rzeczpospolitej", która może rodzić niepokój. Kiedy na drodze śledczego staje polityk lub prominentny urzędnik. Tu nic się nie zmieniło od dekad. Mimo rozdziału prokuratury od urzędu ministra sprawiedliwości coś ciągle jest nie tak.
Ostatnio opisywana przez media historia odsunięcia od śledztwa prokuratora, który chciał postawić zarzuty ministrowi sprawiedliwości, tylko to potwierdza. Samo odsunięcie odbywa się zgodnie z prawem, procedurami. Ot, po prostu przełożeni inaczej oceniają materiał dowodowy. Kropka. To znany schemat.