W piątek o północy cały kraj ogarnie cisza wyborcza. Zabronione będzie publikowanie sondaży, agitacja, a z mediów znikną informacje o partiach i dyskusje polityczne. Za złamanie zakazów grożą surowe kary, niektóre sięgają nawet 1 mln zł. I jak przed każdymi wyborami powraca dyskusja o sensowności owych zakazów. Mimo że większość ekspertów widzi, że coś w tych rozwiązaniach zgrzyta, wszystko toczy się siłą bezwładu z wyborów na wybory. I nic.
Argumenty za utrzymaniem zakazów są dość wątłe. Naczelny sprowadza się do zablokowania „kłamliwych wrzutek”, które mogłyby zmanipulować preferencjami wyborców tuż przed oddaniem głosu. Tylko jaka jest różnica między kłamliwą wrzutką w piątek tuż przed północą, kiedy ciszy jeszcze nie ma, a po północy, kiedy już obowiązuje?
Czytaj więcej
Cisza wyborcza w czasie powszechnego dostępu obywateli do internetu może być uznana za relikt przeszłości.
Przepisy o ciszy wyborczej zostały wprowadzone zaraz po transformacji, w epoce analogowej, kiedy nikt jeszcze nie śnił o mediach społecznościowych. Obowiązują nadal, nie zauważając rewolucji cyfrowej. Ciągle przykładają takie same miary do plakatu wyborczego, zawieszonego w niedzielę wyborczą na przydrożnym płocie, jak i internetu, który ze względu na swój globalny zasięg jest dla ustawowych zakazów po prostu nieuchwytny.
Nad faktem, że zakazy wyborcze są już rytualnie łamane w sieci, przechodzi się do porządku dziennego. Owszem, jedna z interpretacji PKW mówi, że sam „lajk” oddany pod politycznym postem może być traktowany jak złamanie ciszy wyborczej. Ale co w sytuacji, gdy dyskusja polityczna toczy się na zagranicznym serwerze czy wśród Polonii, a mogą ją przecież śledzić również wyborcy w kraju? Absurdów jest więcej, jak popularny kiedyś w mediach społecznościowych warzywniak, w którym ceny warzyw oddawały poziom poparcia dla poszczególnych partii w trakcie niedzieli wyborczej. Do dość osobliwej sytuacji dochodzi w wyborach uzupełniających lub lokalnych. Kiedy w 2019 r. odbywały się wybory na prezydenta Gdańska, ciszą wyborczą objęto całą Polskę, mimo że w plebiscycie brało udział ok. 1 proc. obywateli. I co? I nic.