Prawie każdy adwokat w swojej praktyce miał anegdotyczne sprawy bądź dziwnych klientów. I ja też. W Montrealu w 1976 r. byłem jedynym prawnikiem, a potem adwokatem z wykształceniem w powojennej (czytaj: komunistycznej) Polsce i tytułem doktora nauk prawnych z Uniwersytetu Warszawskiego, więc zdaniem wielu rodaków tylko ja coś wiedziałem o przepisach dotyczących mienia zabużańskiego, odszkodowań, nacjonalizacji i większości spraw związanych z ówczesnym polskim prawem. Mimo więc uprzedzeń, że jestem komunistą, przychodzili do mnie pokrzywdzeni przez reżim, a ja w miarę możliwości w sprawach tych pomagałem. Inni polskojęzyczni adwokaci mieli wykształcenie przedwojenne lub tylko kanadyjskie.
Służby czytają powoli
Wtedy nie było łatwo, bo korespondencja kierowana od polskiego adwokata w Montrealu do polskich adwokatów w Polsce i odwrotnie była regularnie czytana przez służby. O faksie czy e-mailu mówiło się wówczas w opowiadaniach futurystycznych. Wielu polskich adwokatów na listy w ogóle nie odpowiadało – na wszelki wypadek, by nie podpaść władzom. By zniechęcić służby, co i raz umieszczałem wzmiankę, żeby się nie dziwić opóźnieniom w korespondencji, bo odpowiednie służby pocztę czytają i to zabiera im dużo czasu. Po latach, gdy przeglądałem swoją teczkę w Instytucie Pamięci Narodowej, znalazłem kopię listu z podkreśleniem tego akapitu. Myślę, że później już czytano tylko wyrywkowo.
Rodacy, zwłaszcza ci, którzy nie mieli spraw ani rodzin w Polsce, często zarzucali mi współpracę z reżimem. Moje argumenty, że inni „przedwojenni" adwokaci też starają się załatwiać sprawy w Polsce, nie mając na ten temat zbyt wielkiej wiedzy, nie trafiały do przekonania. Najśmieszniejsze – z dzisiejszej perspektywy – były odpowiedzi rodaków, że adwokat X, Y czy Z skończył, co prawda także UW, ale przed wojną, a czasami dodawano, że był na Syberii, przeszedł z armią Andersa cały szlak bojowy, lub służył w wojskach alianckich w Anglii czy gdzieś tam. Moje stwierdzenia, że urodziłem się już długo po wojnie i siłą faktu nie mogłem służyć w wojsku podczas wojny, a w ZSRR byłem jedynie na zawodach sportowych i w delegacji – bynajmniej nie na Syberii – nie wszystkich przekonywało. Dzisiaj się z tego śmieję, ale wtedy była to dla mnie bardzo przykra złośliwość, kosztująca początkującego adwokata wielu klientów.
Pismo już dawno wyblakło
Osoby prowadzące sprawy w Polsce nie miały się do kogo zwrócić, a często nawet nie miały rodzin lub znajomych, które chciałyby im w Polsce pomóc. Brakowało nawet chętnych na pełnomocników do doręczeń, co często było pretekstem dla urzędów, by sprawie albo nie nadawać biegu, albo wkładać decyzje (negatywne) do akt z adnotacją: brak adresu w PRL.
Dzisiaj spotyka się sędziów młodego pokolenia, którzy nie mogą zrozumieć, że wówczas zagraniczna korespondencja z urzędami była z reguły jednostronna, a na wnioski, żądania nie było odpowiedzi ani decyzji. Niedawno spotkałem się z żądaniem, by przed sądem udowodnić, że po wojnie, w latach 40. – początek 50. uprawniony podejmował działania celem odzyskania nieruchomości lub dobytku. W tamtych latach i papier był marnej jakości, i nie było fotokopiarek, tylko pisało się pisma przez kalkę. Spotykałem się i spotykam z kopiami pism wysyłanych do urzędów, które z wiekiem po prostu wyblakły do stanu zupełnej nieczytelności. Ostatnio wysoki urzędnik zażądał od mojego klienta dostarczenia dokumentu wskazującego na przyjazd do Kanady w 1947 r. Pomijając, że wszyscy emigranci przypływali statkami, głównie z Anglii lub Francji, dokumenty imigracyjne były często zabierane albo przez władze kanadyjskie, albo (wręcz) przez polskie placówki dyplomatyczne podczas załatwiania spraw, takich jak uzyskanie aktu urodzenia czy ślubu.