Co ważne – chodzi o skuteczne i długofalowe rozwiązanie problemu, a nie działania pozorowane i tymczasowe. Trzeba zatem usiąść do stołu i rozmawiać. Temat warszawskiej reprywatyzacji nabrzmiewał przez ostatnie ćwierćwiecze, by w tym roku doprowadzić do apogeum napięć wszystkich zainteresowanych. Jako jedyny kraj z byłego bloku wschodniego pozostajemy bez ustawy reprywatyzacyjnej. Czy dziś jest na nią za późno? Nie, ale każdy kolejny rok zaniechania to nowe patologie, narastające konflikty społeczne, pogłębianie nierówności wewnątrz spadkobierców byłych właścicieli oraz zdecydowany wzrost kosztów – do takich wniosków doszli uczestnicy konferencji „Reprywatyzacja. Rzeczywistość–mity–przyszłość" zorganizowanej przez Okręgową Radę Adwokacką w Warszawie. Miałem okazję wziąć w niej udział.
Jak ugryźć problem
Konferencja była nie tylko polem wymiany poglądów między teoretykami i praktykami. Po raz pierwszy do rozmowy usiadły wszystkie zainteresowane strony: środowisko adwokackie, sędziowskie, właścicielskie i lokatorskie. Brali w niej udział m.in. prof. Robert Jastrzębski, adw. dr hab. Zbigniew Banaszczyk, sędzia WSA w Warszawie dr Mirosław Gdesz, adw. dr Rafał Sarbiński, ale przede wszystkim konferencja była szansą na dialog środowisk, które na pierwszy rzut oka wydawały się zwaśnione.
Głos zabierali przedstawiciele stowarzyszeń zrzeszających spadkobierców byłych właścicieli, tj. Ryszard Grzesiuła – wiceprezes stowarzyszenia Dekretowiec, lokatorów – Piotr Ciszewski, prezes Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, a także ruchów miejskich – Jan Śpiewak w imieniu Miasto Jest Nasze. Pomimo że każde z tych środowisk boryka się z innymi problemami, wydaje się, że wypracowanie między nimi rozwiązań kompromisowych jest możliwe, nie negują one bowiem wzajemnych oczekiwań: byli właściciele powinni otrzymać stosowną rekompensatę za utracone mienie, lokatorzy należytą ochronę, przestrzenie publiczne pozostać własnością miasta, a władze samorządowe działać przejrzyście. W konferencji udział wziął m.in. radca prawny Piotr Rodkiewicz, były wiceprezes Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa, a obecnie dyrektor nowego Biura Spraw Dekretowych Urzędu m.st. Warszawy, a także (choć na odległość) adw. Mark A. Meyer ze Stanów Zjednoczonych, który opisywał alternatywne sposoby finansowania reprywatyzacji na przykładzie Rumunii, w której, przy poszanowaniu interesów byłych właścicieli, zaangażowanie środków publicznych udało się sprowadzić do minimum.
Wróćmy jednak do źródła problemu. Faktem jest, że na mocy dekretu z 26 października 1945 r. o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy na własność stolicy przeszły wszelkie grunty pozostające w jej granicach. Choć dekret tego nie zakładał, praktyka jego stosowania doprowadziła do pozbawienia prawa własności bez żadnego odszkodowania. Byli właściciele mieli uprawnienie do żądania (we wniosku, który należało złożyć w terminie sześciu miesięcy od dnia objęcia nieruchomości w posiadanie przez gminę, z reguły terminy przypadały na lata 1946–49) ustanowienia prawa wieczystej dzierżawy lub prawa zabudowy za czynszem symbolicznym (później własności czasowej, dziś użytkowania wieczystego) do przejętej nieruchomości.
Gdy tego prawa nie można było ustanowić (z powodu niemożności pogodzenia z ówczesnymi miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego czy niezłożenia wniosku w przepisanym terminie), dekret przewidywał uprawnienie do stosownej rekompensaty, która miała być ustalana na podstawie rozporządzenia. Niemal wszystkie wnioski (a było ich ok. 17 tys. na 40 tys. warszawskich nieruchomości) zostały rozpoznane negatywnie, wbrew istnieniu pozytywnych przesłanek, a wspomnianego rozporządzenia nigdy nie wydano. Trudno się zatem dziwić byłym właścicielom i ich spadkobiercom, że dziś podejmują starania, aby odzyskać to, co zostało im wcześniej zagrabione.