Wokanda, którą ostatnio wywieszono w jednym z sądów okręgowych, składała się z sześciu dwustronnie zadrukowanych kartek formatu A4. Zawierała informacje o ponad 80 sprawach skierowanych do rozpoznania między godzinami 10.00 i 11.30.
O terminie posiedzeń powiadomiono prawie 120 oskarżonych i pokrzywdzonych, niespełna 50 adwokatów i kilka prokuratur. W jednej sali sądziło kolejno kilka składów. Sprawy wyznaczono co minutę. Moja miała być rozpoznana o 11. Na salę wszedłem z przeszło godzinnym opóźnieniem. Pani sędzia bardzo uprzejmie przeprosiła mnie za opóźnienie. Była rozbrajająco szczera. „W tym sądzie, panie mecenasie, panuje taki zwyczaj wyznaczania spraw. Nic na to nie poradzę”.
Moja pani sędzia miała tego dnia „załatwić” sprawy z jednej kartki. I ona, i ja mieliśmy poczucie dyskomfortu. Ona, z powodu opóźnienia i tłumaczenia, którego bezsens doskonale rozumiała. Ja, ponieważ wiedziałem, że jakiekolwiek dłuższe wystąpienie będzie nie w smak i sędziemu w niedoczasie, i pozostałym obecnym na sali, czyli grupie sędziów, którzy zaglądali do sali posiedzeń lub siedzieli na miejscach przeznaczonych dla publiczności, oczekując, aż sala, a w rzeczywistości miejsce za stołem sędziowskim zwolni się. Na korytarzu ściany podpierali adwokaci – obrońcy oczekujący na wywołanie swoich spraw. Moje orzeczenie zostało ogłoszone po dwóch godzinach poprzez „wyłożenie w sekretariacie”.
Aplikację sądową odbywałem na początku lat siedemdziesiątych. Potem wiele lat sądziłem. Z prostego obliczenia wynika, że na sędziego uczyłem się za komuny, a demokracja zastała mnie w adwokaturze. Moi nauczyciele – sędziowie dali mi na życie zawodowe proste rady. Na przykład, że obywatel, który przychodzi do sądu po sprawiedliwość, ma prawo do bezpośredniego kontaktu z sędzią, także podczas ogłaszania orzeczenia. Że edukacyjną funkcję sądu najlepiej realizuje się na sali, zwłaszcza przez mądre ustne uzasadnienie orzeczenia, ogłoszone w obecności stron. Że skoro podjąłem się wykonywać tak bardzo odpowiedzialną pracę, moim obowiązkiem jest stałe mierzenie się z salą. Czyli z żywym człowiekiem, którego sprawę sądzę.
Ustne uzasadnienie orzeczenia sądowego to wartość sama w sobie