Nie tylko ośrodki ruchu drogowego mogą mieć problem, ale i ci, którzy stają do egzaminu. Wszystko przez auta, które mają służyć weryfikacji umiejętności przyszłych kierowców. Są zbyt inteligentne i mogą wyręczyć prowadzącego np. podczas parkowania i jazdy w strumieniu pędzących pojazdów. Dlatego zgodnie z dzisiejszymi przepisami, aby egzamin na prawo jazdy był ważny, samochód, w którym kandydat na kierowcę stara się udowodnić, że zasługuje na to miano, nie może być wyposażony np. w urządzenia oraz systemy elektronicznego i automatycznego wspomagania jazdy, w tym w czujniki parkowania, kamery cofania, urządzenia wspomagające ruszanie pod górę czy systemy ostrzegające o pojeździe w polu martwym.
A jeśli kupowane przez ośrodki ruchu auta są w standardzie wyposażone w takie bajery i na potrzeby egzaminu nie da się ich wyłączyć? Dziwi, że nie wystarczy prosta zmiana przepisu. Wystarczyłoby, aby to egzaminator ocenił, na ile wyposażenie auta ukryło poważne braki w wyszkoleniu, a na ile pomogło komuś, kto i tak potrafi jeździć.
Czy brak udogodnień w samochodzie na egzaminie rzeczywiście świadczy o umiejętnościach przyszłego kierowcy? Gdyby tak było, wciąż trzeba by zdawać na tak surowym aucie, jak tylko sobie można wyobrazić. Po prostu cztery koła i kierownica. Myśląc w ten sposób, ktoś taki jak ja i moi rówieśnicy, którzy zdawali egzamin w surowych przyciasnych maluchach, powinien mieć wpisane w dokumencie: arcymistrz kierownicy.
Nie trzeba specjalnie przekonywać, że wiele urządzeń w autach i tak nie wyeliminuje głównych przyczyn najgroźniejszych wypadków na drogach, takich jak alkohol, nadmierna prędkość, niedostosowanie szybkości do warunków panujących na drodze.
Żadne technologiczne bajery w aucie nie powinny wyłączać myślenia przy prędkości powyżej 100 km/h, ani nawet na parkingu. Niestety, w standardzie samochodów nie dodają elektronicznych wyświetlaczy przypominających: „Jestem świeżym kierowcą" albo „Nie jestem Kubicą", ani pojemniczków z olejem do głowy.