Od kilku tygodni trwa medialny spektakl związany z zamieszaniem wokół list leków refundowanych i recept. Rząd działa chaotycznie, sprawiając wrażenie, jakby całą sprawą był bardzo zaskoczony. Sprowadza ją zresztą wyłącznie do hasła walki z krwiożerczymi koncernami farmaceutycznymi o tańsze leki oraz do grożenia buntującym się lekarzom, w imię dobra pacjenta – oczywiście. Takie działania nastawione na medialny efekt wydają się jednak coraz mniej przekonujące.
Wpadka jest bowiem zbyt duża i dotyczy bardzo delikatnej i ważnej sfery, jaką jest zdrowie publiczne. W tym obszarze na żadne niejasności czy znaki zapytania nie powinno być miejsca. Państwo tymczasem zafundowało i funduje nadal obywatelom, często ludziom chorym i starszym, niepewność, i to poczucie bezpieczeństwa bezmyślnie niweczy.
Pytania są, odpowiedzi brak
Dlatego państwo musi się z zaistniałej sytuacji wytłumaczyć i wyciągnąć z niej wnioski, zwłaszcza że zamieszanie z refundacjami leków nie pojawia się po raz pierwszy.
Warto postawić pytanie, kto zafundował taką sytuację obywatelom, dopuszczając do tego, że niemal do ostatniego dnia nie było wiadomo, jakie leki znajdą się na listach, a jakie nie, dlaczego praktycznie do końca ubiegłego roku nie było wiadomo, czy w 2012 r. uda się bez komplikacji zrealizować receptę i ile będzie kosztował lek.
Dlaczego tak się stało, skoro procedury ustalania list leków – jako element polityki zdrowotnej państwa – powinny podlegać absolutnej staranności. Przecież, logicznie rzecz ujmując, w sprawie nie powinno być niespodzianek, bo przygotowanie list jest procesem długofalowym. W Ministerstwie Zdrowia działa zespół dobrze opłacanych ekspertów, których zadaniem jest mozolne, pewnie wielomiesięczne analizowanie list leków na przyszły rok pod kątem ich wartości terapeutycznej, kosztów dla budżetu, ilości spożycia przez pacjenta itp. Dopiero na tej podstawie powinna być podjęta decyzja o dopuszczeniu danego leku do refundacji.