Po ujawnieniu przez „Super Express" faktów z osobistego życia rodziny Morawieckich w debacie publicznej zapanowała jednomyślność. Politycy i komentatorzy bez względu na opcje i sympatie potępili tego rodzaju praktyki. Wydawało się, że jedyny morał płynący z tej historii będzie pozytywny: jesteśmy zgodni, nawet w najostrzejszej debacie są granice, których przekraczać nie można.
Czyta też: Naruszono prywatność premiera
Jednomyślność ta trwała krótko. Kiedy następnego dnia tabloid opublikował kolejną czołówkę poświęconą premierowi, czar prysł. Nie było w niej już utrzymywanej w sensacyjnym tonie informacji o adopcji dzieci przez Morawieckich, zaczerpniętej z mającej się wkrótce ukazać książki „Delfin", ale sielankowy obraz rodziców, z miłością wychowujących swe pociechy. Był też wywiad z szefem kancelarii premiera Michałem Dworczykiem. Dla Morawieckiego to strzał w stopę, bo błyskawicznie wymieszał sprawy rodzinne z politycznymi.
Odzew był natychmiastowy. Krytyczni wobec PiS komentatorzy skwitowali krótko: cała sprawa to przedwyborcza ustawka, która ma służyć ociepleniu wizerunku premiera, a on sam, wykorzystując dzieci, działa z niskich pobudek. I tak oto Morawiecki i jego rodzina z poszkodowanych przeistoczyli się w sprawców całego zamieszania. I wszystko wróciło do normy, mimo że trudno tu szukać logiki. Bo skoro była to ustawka, to ustawką powinna być też krytyczna wobec premiera książka, z której czerpał tabloid. Ale tego faktu wnikliwi krytycy Morawieckiego jakoś nie dostrzegli.
W całym tym zamieszaniu na dalszy plan zeszła sama książka, z której czerpał „SE". Jeden z jej autorów twierdzi, że opinia publiczna powinna wiedzieć o premierze wszystko. Po co nam intymne fakty z prywatnego życia Marowieckich i opublikowane zdjęcia ich dzieci, nie wiadomo.