I tak się niestety dzieje. Pojęcia: „szkodliwy dla środowiska", „szkodliwe dla mieszkańców", „inwestycja wymagająca udziału społeczeństwa" są na tyle pojemne, że z łatwością mogą być nadużywane. W ostatnim czasie bywały nadużywane tak bardzo, że w wielu wypadkach idea ekologii zwyczajnie się skompromitowała.

Przy rozpoczynających się – zwłaszcza dużych i kosztownych – inwestycjach od razu wyrastają pseudoekologiczne organizacje. Ich działacze szermujący szczytnymi hasłami ochrony przyrody znaleźli sobie doskonały sposób na dostatnie życie. Blokują co się da. I stawiają zdesperowanych inwestorów przed wyborem: zapłać haracz na cele statutowe naszej organizacji albo czekaj – nawet kilka lat – aż nasze skargi i protesty przemiele administracyjny aparat urzędniczy. Powodem bywa lęg nigdy niewidzianych przez mieszkańców ptaszka, żabki czy rybki (tak jak to było w przypadku blokowania obwodnicy Marek pod Warszawą). Ponieważ zaś dla inwestora każdy dzień przestoju to olbrzymie straty, wielu się poddaje, płaci, zdarzają się też przypadki rezygnacji z inwestycji.

Mimo kilku niekorzystnych dla pseudoekologów wyroków, państwo wciąż nie radzi sobie z tym problemem i ulega ekologicznej poprawności wyeksportowanej do nas przed laty z Brukseli. A szkoda. Przyjęcie regulacji określających czyste reguły gry byłoby korzystne dla wszystkich, również dla prawdziwych organizacji ekologicznych. Prawnicy i organizacje przedsiębiorców od lat postulują m.in. wprowadzenie szybkiej ścieżki rozpatrywania „eko-skarg" albo obciążenie odpowiedzialnością odszkodowawczą pseudoekologów, którzy nie mając podstaw, blokowaliby inwestycje. Może warto, aby państwo wsłuchało się w te głosy.