W polskiej służbie zdrowia jest jak na polu bitwy. Brakuje środków, sprzętu i kadr, jest za to wszechogarniający chaos. Czy można się więc dziwić, że coraz więcej szpitalnych oddziałów ratunkowych zaczyna czerpać ze starych, sprawdzonych wzorów leczenia rodem z II wojny światowej?

W głośnym filmie Stevena Spielberga „Szeregowiec Rayan", opowiadającym o desancie sił alianckich w Normandii, znajduje się scena pokazująca selekcję rannych żołnierzy. Trudne warunki bojowe, skromna kadra lekarska, ogromna liczba rannych – wszystko to powoduje, iż pomoc otrzymują tylko lżej ranni, rokujący, że przeżyją. Na przypadki krytyczne nie ma czasu.

Nasze oblężone lecznice też zaczynają segregować pacjentów na bardzo chorych, chorych i lekko chorych. Tyle że inaczej niż w Normandii – tylko ta pierwsza kategoria ma szanse na szybką pomoc. Trzecia  zazwyczaj jest odsyłana z oddziału ratunkowego do lekarza rodzinnego.

Można się spierać, czy to dobra metoda. Pola bitewne rządzą się przecież swoimi prawami. Sęk w tym, że  – jak opisujemy w dzisiejszej „Rzeczpospolitej" – selekcja odbywa się nie na podstawie wywiadu lekarskiego, lecz opinii pielęgniarki, a nawet recepcjonisty. A teraz przypomnijmy sobie ostatnie tragiczne przypadki lekceważenia pacjentów...

Na naszych oczach otwiera się więc nowy rozdział polskiej służby zdrowia –  pod tytułem polski szpital polowy. Oczywiście, wiemy, że to jedynie przejściowe kłopoty, gdyż – jak zapowiedzieli premier i minister zdrowia – wydłużające się z miesiąca na miesiąc kolejki do lekarza w końcu zostaną przecież zlikwidowane. Trzymajmy kciuki za powodzenie całej operacji, a na razie my, pacjenci, dostosujmy się do warunków frontowych. Tę bitwę również musimy przetrwać.