Źle by się stało, gdyby jedyną ofiarą dziennikarskiej prowokacji w gdańskim sądzie, ujawniającej porażającą patologię w wymiarze sprawiedliwości, był jej autor. W ubiegłym tygodniu Pawłowi M. prokuratura przedstawiła liczne zarzuty w związku ze sprawą prowokacji wobec sędziego Milewskiego: usiłowania oszustwa, płatnej protekcji, podrabiania dokumentów, podawania się za funkcjonariusza publicznego. Wszystko po tym, jak sąd dyscyplinarny bardzo łagodnie potraktował skompromitowanego sędziego, i to po dwóch latach od wybuchu afery.
Nie ulega wątpliwości, że prowokacja była społecznie bardzo cenna. Ujawniła bowiem systemową dysfunkcję, do jakiej prowadzi zbyt mocny nadzór władzy wykonawczej nad sądowniczą, a której konsekwencją jest powstawanie zależności między politykami a sędziami funkcyjnymi.
Prowokacja pokazała na żywym organizmie, jak bardzo obniża to autorytet wymiaru sprawiedliwości.
Afera była szokiem nie tylko dla środowiska prawniczego. Słowa potępienia i krytyki pod adresem gdańskiego sędziego padały praktycznie ze wszystkich stron, również polityków.
Nieśmiała dyskusja, wskazująca m.in. na potrzebę wzmocnienia roli Sądu Najwyższego i ograniczenia wpływu ministra sprawiedliwości, szybko jednak ucichła. Nie poszły za nią żadne działania. Wręcz odwrotnie. Ostatnie zamierzenia legislacyjne idą w kierunku bezprecedensowego zwiększenia nadzoru nad sądownictwem. Chodzi m.in. o możliwość wglądu w akta sądowe przewidzianą dla ministra sprawiedliwości czy zmiany w postępowaniach dyscyplinarnych.