Jak w naszym kraju wygląda system stanowienia prawa? To pytanie od lat zadaje sobie pokaźna grupa ekspertów. Zwykle odpowiedzi zawierają się w zbiorze od „nie działa" do „koszmarnie".
Na podwórku wymiaru sprawiedliwości nie lepiej. Ostatniego dnia marca prezydent RP podpisał nowelizację ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, która była pokłosiem sławnej politycznej awantury związanej ?z tzw. reformą struktury sądownictwa. Polegała na likwidacji 79 sądów rejonowych. Jej autorem i głównym obrońcą jest były już minister sprawiedliwości.
Teraz, dzięki prezydenckiej inicjatywie, na mapę sądów powraca 41 wcześniej pewną ręką ministra zlikwidowanych sądów rejonowych.
Rzecz jednak nie w tym, czy prezydencka propozycja była dobra, czy też nie. Jest to kompromis i tak należy decyzję prezydenta odczytywać. Problem tkwi w czym innym. W praktyce polskiego systemu stanowienia prawa.
Czy ktoś policzył, ile nas kosztowały te przepychanki? To parcie do celu jednego ministra? A gdzie były konsultacje społeczne? Gdzie opinie? Gdzie wreszcie konsultacje polityczne – tak wydawałoby się oczywiste? Decyzję wpływającą na życie setek przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, a przede wszystkim lokalnych społeczności, należało przecież wcześniej przedyskutować. Parafrazując sławne powiedzenie angielskiego premiera: wystarczyło tak niewiele, by tak wiele zaoszczędzić. To smutna prawda, która kolejny raz potwierdza naszą rodzimą skłonność do podejmowania niebezpiecznych w sumie decyzji.