Ale samo posiadanie magisterium nie wystarcza. Coraz więcej Polaków kończy studia podyplomowe czy doktoranckie. Teoretycznie winniśmy się cieszyć, że społeczeństwo staje się coraz mądrzejsze.
Niestety, to tylko pozory. Wiele uczelni i uruchamiane przez nie kierunki studiów to swego rodzaju fabryki magistrów. Wystarczy płacić, chodzić na zajęcia i stwarzać pozory uczenia się. Bez trudu da się przemknąć przez studia licencjackie, a potem magisterskie. Nie przesadzam. A oto dowód.
Jeden z moich znajomych z naukowym zacięciem jest od pewnego czasu doktorem nauk humanistycznych. Specjalizuje się w historii literatury staropolskiej. Jako świeżo upieczony doktor prowadził zajęcia z zaocznymi studentami pierwszego roku polonistyki i przerabiał z nimi m.in. „Bogurodzicę". Był mocno zdziwiony, gdy ?80 proc. studentów nie miało pojęcia, o czym mowa. Okazało się jednak, że im dalej w las, tym gorzej. Nic więc dziwnego, że pod koniec roku u zdecydowanej większości studentów w indeksach pojawiła się ocena niedostateczna. Kolega szybko trafił na dywanik do dziekana niezadowolonego z tak dużej liczby dwój. Gdy usiłował mu wytłumaczyć, że młodzież się nie uczy, ten ze stoickim spokojem stwierdził: „Panie doktorze, ale przecież my z nich żyjemy". Skończyło się tak, że oblano jedynie kilka osób.
Sentencja dziekana znakomicie obrazuje stan, ?w jakim znalazło się dziś polskie szkolnictwo wyższe. Uczelnie, usiłując związać koniec z końcem, zamieniły się w manufaktury. Nie liczy się poziom nauczania, ale liczba studentów, bo za nimi idzie pieniądz. Tych ostatnich naukowcy szukają, gdzie się da. Gonią grant za grantem. Wymyślają coraz to dziwniejsze tematy, przy których badanie wpływu Księżyca ?na porost włosów to bułka ?z masłem. A i tak w rankingach naukowych ciągniemy się gdzieś na szarym końcu. ?I nikt nie wie, jak skończyć ?z tą fikcją.