Mało kto też zapewne zadał sobie trud przeanalizowania jej treści. Wolno sądzić, że także większość posłów i senatorów Sejmu i Senatu II kadencji, w przeciwnym razie nie mogłoby chyba dojść do jej uchwalenia.
Preambuła zaczyna się od buńczucznej autoprezentacji podmiotu ustanawiającego konstytucję: „My, Naród Polski". To, iż posłowie wybrani w 1993 r. głosami zaledwie 52,3 proc. elektoratu znaleźli w sobie siłę, by uznać się za głos Narodu, budzi dziś raczej odruch politowania niż irytacji, ta jednak dopada czytelnika już przy każdym następnym słowie preambuły. Oto bowiem ustanawia się w niej nową, iście rewolucyjną definicję Narodu Polskiego: tworzą go mianowicie „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej". Jak widać, konstytucyjne ujęcie narodu związane jest już nie z tożsamością etniczną, historyczną czy językową, lecz z faktem formalnej przynależności państwowej.
Obraza uczuć religijnych
Nowa definicja ignoruje zarówno aspiracje i naturalne prawo do samoidentyfikacji każdej z obecnych w Polsce mniejszości narodowych, jak i indywidualne poczucie narodowe osób nieidentyfikujących się z polskością, a z drugiej strony pozostawia poza swym zasięgiem Polaków niecieszących się dobrodziejstwem obywatelstwa RP. Tak przykrojony „naród obywateli" nie ma już żadnych cech konstytuujących i odróżniających. Skoro o przynależności narodowej ma decydować obywatelstwo, zrezygnować trzeba ze wszystkich dotychczas przyjmowanych kryteriów definiujących, takich jak językowe, historyczne, duchowe i kulturowe. Podana w pierwszym wierszu preambuły definicja Narodu Polskiego budzi niepokój i konsternację, dalej jednak jest jeszcze gorzej. Oto autor ww. definicji wyjaśnia znaczenie użytego w niej określenia „wszyscy". Należy przez to rozumieć dwie dychotomiczne wymienione kategorie obywateli: do jednej należą „wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna", a do drugiej „niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł". Tertium non datur. W tym momencie trudno już zapanować nad gniewem. Wprowadzona do preambuły dychotomia jest oczywiście fałszywa, a równocześnie uwłaczająca uczuciom religijnym tych wszystkich, którzy w Bogu widzą nie źródło wybranych przez autorów preambuły wartości, lecz Tego, Który Jest, Stwórcę wszechrzeczy. Mają oni słuszny tytuł do odrzucenia podsuniętej im koncepcji Boga, gdyż nie jest on tu już Osobą, lecz zaledwie „źródłem" wartości uznanych konstytucyjnie za uniwersalne, występującym w dodatku obok opcjonalnych „innych źródeł". Jak ma ją odebrać chrześcijanin, dla którego Syn Boży jest sam Drogą, Prawdą i Życiem?
Trudno dla opisanego zamysłu legislatora znaleźć inne określenie niż profanacja i obraza uczuć nie tylko chrześcijan, lecz wszystkich wierzących w Boga osobowego. Podobnie trzeba odczytać zawarte w dalszej części preambuły ubliżające wierzącym wyrażenie: „w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub własnym sumieniem".
Co było inspiracją?
Impuls sprzeciwu wobec tak ostentacyjnego ataku na prawdy wiary nie może odciągać uwagi od innych zasadniczych błędów zmieszczonych w omawianej definicji. Zaproponowana dychotomia wedle tego, co kto uznaje za źródło prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jest wydumana i zakresowo pusta. Nikt z nas nie ma przecież poczucia, by wybór takiego „źródła" miał nas jakoś określać czy odróżniać od innych. Poza tym zasadnicze zastrzeżenia merytoryczne budzi uznanie wymienionych tu wartości za „uniwersalne". Pachnie to niestety intencjonalnym fałszem. Wiadomo, iż przykładowo prawda nie jest postrzegana jako „wartość uniwersalna". Przeciwnie, w wielu żywotnych do dziś kierunkach filozoficznych i ideologicznych bywa ona otwarcie dezawuowana, a nawet wyszydzana. Również piękno nie znajduje uniwersalnego uznania.