Dlaczego kierowcy, którzy stracili prawo jazdy, jeżdżą nadal mimo teoretycznie surowej kary, jaka może ich spotkać? Bo ryzyko kontroli drogowej jest statystycznie niewielkie – taką diagnozę przeczytałem ostatnio.
To świetna analogia do działań antykorupcyjnych naszego państwa. Jak pozorna jest to walka, dobrze pokazuje publikowany dziś na łamach „Rzeczpospolitej" raport Fundacji Batorego. Okazuje się, że z efektywnością powołanego w tym celu Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie jest najlepiej.
Politycy systematycznie kroją budżet tej instytucji, w efekcie jej działania stają się coraz bardziej ograniczone, np. jeśli chodzi o badanie oświadczeń majątkowych. Obecnie obowiązek ich składania dotyczy aż 800 tys. osób zaangażowanych w działalność publiczną, kontrolowanych jest zaś zaledwie promil z nich. Mniej niż w poprzednich latach, mimo różnorakich afer, takich jak chociażby ta z zegarkiem Sławomira Nowaka.
O walce z korupcją mówi się od lat. Na mówieniu niektórzy zrobili nawet polityczne kariery, jak Julia Pitera. Podobnie jest zresztą z zapowiadaną przez lata ustawą antykorupcyjną z prawdziwego zdarzenia. Od czasu słynnej afery hazardowej często było o niej słychać, powołano nawet pełnomocnika ds. korupcji, powstawały kolejne projekty ustaw. Po czym sprawa ucichła i nigdy już nie wróciła do publicznej debaty.
Od wielu lat podejmowany jest także temat tarczy czy osłony antykorupcyjnej w dużych strategicznych inwestycjach i przetargach. Chronią je odpowiednie służby, których działalność pozostaje tajna. Mityczność owego narzędzia obnażyła niedawno tzw. infoafera. Jak bowiem można było dopuścić do korupcji w wielomilionowych przetargach, których od samego początku nie powinny spuszczać z oka czujne służby.