Po przeczytaniu projektu Konstytucji dla nauki, a dokładnie prawa o szkolnictwie wyższym i nauce zastanawiam się, czy uczestnicy wszystkich konferencji poprzedzających Narodowy Kongres Nauki nie czują się trochę jak bohaterowie powieści Remarque. Bo czyż jest sens poświęcania czasu na liczne dyskusje, wymyślanie argumentów, pisanie artykułów, np. na presstoo.amu.edu.pl, jeśli w ostatecznym projekcie nie widać efektu? Są jak żołnierze rzuceni na przegrany front. Wielu ekspertów, m.in. były i obecny szef Narodowego Centrum Nauki (przyznaje granty) czy profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, były wiceminister nauki jasno i wyraźnie pisali, że najważniejsza zmiana powinna dotyczyć zarządzania uczelniami i wyboru ich władz. Z przecieków, jakie docierały do prasy, wynikało, że cel zostanie osiągnięty, bo projekt wprowadzi radę uczelni. I tak by było, gdyby rada była niezależna od uczelnianego senatu. Problem w tym, że rozwiązanie zaproponowane przez wicepremiera Gowina będzie fikcją, papierową instytucją taką samą jak konwenty czy rektorzy z konkursu. Cała władza nadal bowiem pozostanie w rękach senatu złożonego w co najmniej 50 proc. z belwederskich i uczelnianych profesorów. To senat będzie uchwalał statut, który określi organizację i zasady funkcjonowania uczelni, sposób powoływania jej organów, w tym rady, oraz zasady sprawowania wewnętrznego nadzoru nad aktami. Rada jedynie zaopiniuje statut. I nawet gdyby jej zdanie było wiążące, to wiele raczej nie wniesie, bo wygłoszą je osoby powołane przez senat, które tenże senat może odwołać.
Jacek Guliński, wspomniany były wiceminister, w artykule od „Reformy do reformy" napisał tak „Senat stanowi reprezentację całej społeczności akademickiej i zależnie od sytuacji (składu, świadomości członków, poczucia odpowiedzialności za instytucję – uczelnię) może „dyscyplinować" rektora i jego ekipę oraz wpływać na operacyjną działalność uczelni. Jednocześnie odpowiedzialność prawna i dyscyplinarna za wiele decyzji spoczywa na rektorze (zgodnie z ustawą) i wyłącznie na nim". I reforma tego nie zmienia, bo ewidentnie senat nadal będzie swego rodzaju właścicielem uczelni finansowanej z publicznych pieniędzy. Rada opracuje tylko strategię, której jednak nikt nie musi realizować, i wskaże kandydatów na rektorów. Tych jednak wybiorą elektorzy na zasadach określonych przez senat. I tak po dwóch latach dyskusji, konsultacji, wróciliśmy do punktu wyjścia. Widocznie ktoś przekonał wicepremiera Gowina, że rada nie może uchwalać statutu. Szkoda, że w tym samym czasie ktoś inny nie podsunął mu stenogramu z prac Sejmu w 2005 r. nad projektem prawa o szkolnictwie wyższym. Wówczas jeden z posłów zapytał Tadeusza Szulca, wiceministra edukacji i szkolnictwa wyższego czy z dotychczasowej praktyki życiowej zna takie przypadki, kiedy to senat podejmuje jakieś działanie prawne naruszające prawo? I wiceminister odpowiedział: tak, bardzo liczne.
Znając przebieg prac nad kilkoma już reformami szkolnictwa wyższego nie wierzę, że senat pozwoli na zmiany korzystne dla uczelni, jakości kształcenia, ale niekoniecznie dla jego członków. I chyba nie ja jedna. Jeden z zespołów wyłonionych w konkursie na projekt ustawy 2.0 określił dobitnie prace nad reformą szkolnictwa wyższego słowami: changing universities is like moving a cemetery – hard work and no internal suport... (w wolnym tłumaczeniu: „zmiany na uniwersytetach to jak przenosiny cmentarzy – ciężka praca i żadnej pomocy od zainteresowanych").