W niedzielę, 12 sierpnia, poszłam na demonstrację w Waszyngtonie. Dawno już tego nie robiłam. Mam pewien sentyment do wieców, w których uczestniczyłam, zaczynając od tego w marcu 50 lat temu, poprzez wielkie demonstracje w Rumunii, Bułgarii czy Azerbejdżanie. W Stanach wspominam bardzo sympatycznie demonstracje przed Konsulatem PRL w Nowym Jorku po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Poza tym w USA uczestniczyłam w bardzo nielicznych demonstracjach: w latach 70. w obronie więźniów politycznych w ZSRR (zaprzyjaźniłam się nawet później z niektórymi z tych, którzy przeżyli), a i w Waszyngtonie zdarzało mi się być jednym z kilku lub kilkunastu demonstrantów czy to przeciwko wojnie w Czeczenii, czy to przeciwko rosyjskiej okupacji Krymu.
Tym razem upływał rok od demonstracji w Charlottesville w stanie Wirginia – 150 km od Waszyngtonu – gdzie tak zwana alt-prawica i biali suprematyści bronili pomnika generała Roberta E. Lee, ostatniego dowódcy wojsk Południa, który poddał się w 1865 roku. Ciekawe, że sam Lee był podobno przeciwko stawianiu pomników konfederatom, uważając, że może to zapobiec gojeniu się ran po strasznej wojnie domowej. Rok temu niektórzy demonstranci byli przebrani w chałaty Ku Klux Klanu i wykrzykiwali hasła przeciwko rasom innym niż biała. Antropologia nie jest, jak wiemy, nauką ścisłą, która umie oddzielić rasy wedle kolorów.
Tego rodzaju demonstracja wywołała obrzydzenie u wielu, ale nie u prezydenta Trumpa. W tym roku alt-prawica dostała zezwolenie na demonstrację pod Białym Domem pod hasłem „Zjednoczyć prawicę 2" i zapowiedziała, że spodziewa się około 400 uczestników.
Jestem za wolnością słowa i uważam, że wydanie im zezwolenia było w porządku, ale też uznałam, iż należy im pokazać, że są niepopularną mniejszością i że ich wśród nas nie chcemy. Wiele grup i organizacji dostało zezwolenia na kontrmanifestacje, więc na początek wybrałam tę pod pomnikiem Kazimierza Pułaskiego, a potem przeszłam pod pomnik Tadeusza Kościuszki. Bardzo miły zbieg okoliczności, zwłaszcza jeśli się wie, że Kościuszko był wielkim zwolennikiem równouprawnienia Murzynów. Mimo to nie zauważyłam ani znajomych Polaków, ani zorganizowanych polskich grup. Z Facebooka zorientowałam się, że stałam kilka metrów od Piotra Gajewskiego, znanego dyrygenta, dyrektora Filharmonii Narodowej, wykładowcy George Washington University.
Większość ludzi przyszła tam z tych samych powodów co ja: by pokazać, że nie lubimy rasistów, neofaszystów czy jak im tam. Zorganizowanych grup było bardzo mało, a większość obecnych była zwyczajnymi obywatelami. Zorganizowane grupy liczyły 10–20 osób. Słynna Antifa była reprezentowana przez nie więcej niż tuzin młodzieniaszków. Spytałam jednego z nich, dlaczego zasłania twarz. „Oni – powiedział – obserwują nas i fotografują, a potem będą się mścić". „To co ze mną będzie"? – spytałam, udając zaniepokojenie. „Pani też może zakryć twarz" – stwierdził młody człowiek. „Ale ja tu przyszłam właśnie, żeby pokazać swoją twarz" – odpowiedziałam.