Uderza co innego. Pierwszy raz od bardzo dawna w świat poszła informacja, że Berlin i Moskwa wspólnie będą blokować jakieś elementy amerykańskiej polityki zagranicznej. Nikt w Berlinie nie zdementował bowiem słów rzecznika Kremla, który takie właśnie ustalenia zaprezentował. Stefan Meister z wpływowego niemieckiego think tanku DGAP napisał zaś, że w Mesebergu oba kraje chciały „wysłać sygnał w kierunku Waszyngtonu, że nie pozwolą się szantażować prezydentowi Trumpowi”.

Trzy dni po spotkaniu Merkel z Putinem w „Handelsblatt” ukazał się z kolei tekst szefa niemieckiej dyplomacji Heiko Maasa, ogłaszający nową niemiecką strategię wobec USA. Maas dowodzi, że UE i Niemcy muszą „budować przeciwwagę” wobec Waszyngtonu i tworzyć „sojusz dla multilateralizmu”. Twierdzi też, że „od kiedy konflikt Wschód–Zachód przeszedł do historii”, pogłębiają się różnice między Europą a Ameryką.

Jeśli Niemcy istotnie chcą rzucić wyzwanie USA, to nikt w Europie nie będzie mógł im tego zabronić. Nie ma już jednak sensu dłużej udawać, że chodzi tylko o Trumpa i że problemy znikną, kiedy on odejdzie. Berlin od dawna chce zwiększenia obszaru swojej suwerenności w relacjach z Waszyngtonem i w tym celu szuka nowych płaszczyzn współpracy. Warto tylko pamiętać, że Stany Zjednoczone w takich sytuacjach potrafią być brutalne. Niezależnie od tego, czy prezydent akurat nazywa się Trump, Obama czy Clinton.

Słabnięcie USA to powolny i wciąż odwracalny trend, a nie namacalna rzeczywistość, która czai się tuż za rogiem. Stany mają nadal najpotężniejszą w historii armię i największą gospodarkę. Kiedy więc na przykład Turcja postanawia kupować rosyjską broń wbrew radom Waszyngtonu, robi to na własną odpowiedzialność. Polska jest tymczasem gospodarczo związana z Niemcami i nie ma możliwości, by Berlinowi cokolwiek narzucić. Możemy go tylko ostrzec i przypomnieć, czym takie pomysły grożą. Z nadzieją, że nie dostaniemy rykoszetem.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WE