I tak wszyscy wiedzą, że zejścia śmiertelnego nie będzie – jak wszelkie usiłowania amatorskie, nieudolne i źle przygotowane, skończy się wymiotami i pobytem w szpitalu. Gorzej, że z durnowatą ślepotą Polska kroczy tą samą drogą. Nie znaczy to wcale, że Prezes zamierza wyprowadzić nas z Unii, bo nasza farsa jest o tyleż skromniejsza, o ile upadająca Rzeczpospolita sarmacka była mniejsza od wzbierającego w siłę imperium brytyjskiego. No i tyleż żałośniejsza, bo państwo Sasów i Poniatowskich było tylko karczmą zajezdną dla obcych wojsk, a Londyn stolicą jedynego supermocarstwa tamtych czasów. Litościwie pominę porównania współczesne.

Ponieważ panowaliśmy od morza do morza, stańmy więc teraz na czele Trójmorza! Byliśmy wszak przedmurzem, a może nawet narodem wybranym, dlaczegoż nie mamy być wielcy ponownie? Tak oto na oczach nieco skonsternowanego świata państwo dotąd stawiane za wzór udanej transformacji stopniowo skłóca się z sąsiadami, wysługuje zaoceanicznemu mocarstwu, które każe sobie płacić za obietnicę obrony, jego rząd demoluje konstytucję i sądownictwo, a dla niepoznaki rozdaje na prawo i lewo wirtualne pieniądze, które łatwo będzie wydrukować, ale o wiele trudniej wypełnić realną wartością. Opozycja współzawodniczy w licytacji obietnic, niepomna, że w tym klimacie gruszki nie wyrastają na wierzbie. Jedni i drudzy odurzają się wizją miliona elektrycznych samochodów i potęgi rodzimego przemysłu, który jednak nie potrafi wyprodukować żadnej liczącej się w świecie innowacji. Dlatego – tak samo jak Anglików – wiodą nas upiory przeszłości pod sztandarem daremnej nostalgii.

Czy jest jeszcze ratunek? Owszem, ale musielibyśmy nagle otrzeźwieć. Wszyscy: rząd, opozycja, wyborcy. Tak u nich, jak u nas. Tymczasem cyrk trwa, zadowolone z siebie błazny poprzebierane za polityków odgrywają farsę, która w najlepszym razie skończy się trywialnie, ale w gorszym – tragicznie. Stumaniony lud klaszcze. Tylko – chwała Bogu – że chociaż Niemcy zachowują zimną krew.