Perspektywy mieszkańców tych okolic są rzeczywiście mizerne. Z opustoszałych miast wieje beznadzieją, bo nikt nie wymyślił alternatywy dla byłych pracowników kompleksów wielkoprzemysłowych. Bannon jednak, w przeciwieństwie do Europejczyków, nie wini za ten brak perspektyw wyłącznie państwa. Symboliczny tandem zła tworzą dla niego dawno wyalienowana ze wszystkich wartości Wall Street i waszyngtońska biurokracja. To jego wrogowie numer jeden, rakowa narośl na zdrowej tkance społeczeństwa, która w pogoni za zyskiem zdradziła swoich obywateli. To wielki kapitał i urzędnicy bez wyobraźni są winni powolnemu upadkowi coraz mniej produkującej i coraz bardziej socjalnej Ameryki.
Czy da się temu zapobiec? Bannon widzi szansę przetrwania Stanów Zjednoczonych w ochronie własnego rynku i przywróceniu USA roli wiodącego producenta dóbr i technologii. Ścieżką wyjścia ma być rodzaj narodowego kapitalizmu, wsparty szczelnymi cłami i twardą walką z potęgami stosującymi dumping społeczny (to nie jego słowa). A za głównego przeciwnika uważa rządzone przez komunistyczną partię Chiny, które okradają Amerykanów za ich własne pieniądze.
Takie są w skrócie poglądy Stephena Bannona, byłego szefa kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa i współtwórcy jego doktryny. Dziś jest już odsunięty na drugi plan, choć wtajemniczeni twierdzą, że nie całkiem. Rzekomo bezrobotny Bannon jeździ więc po świecie i głosi z pasją swoje prawdy objawione, z którymi z pozoru trudno się kłócić. Każdy, kto zna Amerykę, doskonale to rozumie. Jedną jednak sprawą jest diagnoza, inną program naprawczy.
Bannon wciąż wierzy w Trumpa, ale z natury rzeczy nie może mieć pewności, czy 45. prezydent Stanów Zjednoczonych sprosta jego oczekiwaniom. Bo przecież Donald Trump wywodzi się z samego środka wielkiego kapitału, a nawet gdyby było inaczej, musi rozumieć, że nie byłoby potęgi Stanów bez siły Wall Street, a walka z wypaczeniami jest trudniejsza, niż może się wydawać. Zostają więc wojny celne, obostrzenia w transferze technologii i ekonomiczny nacjonalizm, który – znając Amerykę – utrzyma się tak długo, jak będzie się opłacał, a nie jakby chciał tego Bannon.
Podobną retorykę jak słynny obrońca uciemiężonych Amerykanów stosują brytyjscy zwolennicy opuszczenia Unii Europejskiej. Jeden z ich ważnych przedstawicieli, George Galloway, też mówi o „pasie rdzy", tyle że brytyjskim. Znany niegdyś laburzysta, dziś pacyfista i jedna z twarzy brexitu, peroruje, że nawet jeśli opuszczenie przez Wielką Brytanię UE może być dla jej ekonomii chwilowo niekorzystne, to jest jedyną ścieżką w przyszłość. Jedyną, bo tylko tak Brytyjczycy mogą się uratować przed katastrofą, do której zmierza biurokratyczna, przeregulowana, zarządzana przez wyalienowane elity Europa. Wielka Brytania nie powinna – jego zdaniem – uczestniczyć w tym balu na „Titanicu" i musi szukać własnych ścieżek rozwoju. Tylko w ten sposób jej szeregowi obywatele wyrwą się z opresji, jaką im funduje diaboliczny sojusz eurokratów i pazernej finansjery z City of London. Czyż to nie echo poglądów Bannona?