Sumy, które trzeba w nią wpompować, i te, które ewentualnie można potem z niej wyciągnąć, są tak ogromne, że nie pozostawiają miejsca przypadkowi. Najsilniejsze ligi grają w najbogatszych państwach; zaraz za nimi są te – jak liga rosyjska czy jeszcze do niedawna ukraińska – gdzie wśród oceanów ubóstwa można się co jakiś czas natknąć na zarządzane przez oligarchów wyspy bogactwa. Dalej plasują się ci, którzy potrafią być średni, jak choćby Czesi, których kluby regularnie meldują się w fazie grupowej Ligi Mistrzów. A gdzieś kilka pięter niżej jesteśmy my.
Polskiej piłki dotknęła – szalejąca też w wielu innych miejscach i obszarach – epidemia pozorów. Nasze stadiony są jednymi z najlepszych w Europie, ale już baz treningowych powstaje więcej w Mołdawii czy Kazachstanie. Ale niech tylko jakiś polski klub zacznie przegrywać albo grać niewystarczająco widowiskową piłkę, natychmiast zwalnia się jego trenera. Bo nie tylko wyników, ale i pięknego stylu gry żądają od nich prezesi. Stylu, który realizować ma sprowadzany z zagranicy trzeci sort kubańskich pomarańczy i ci spośród Polaków, którym nie udało się jeszcze wyrwać do którejś z kilkudziesięciu lepszych i bogatszych lig.
Dlatego nie było w ostatnich latach ważniejszego dla polskiego sportu wydarzenia niż sukces na mistrzostwach Europy młodzieżowej kadry Czesława Michniewicza. Trenera regularnie wylatującego z kolejnych średnich i słabych drużyn ekstraklasy nie tyle za wyniki, bo te zazwyczaj osiągał ponad stan, ile za brzydki, mało efektowny styl gry.
I on, i zawodnicy jego reprezentacji otwarcie przyznawali, że nie mają takich umiejętności jak Portugalczycy, których wyeliminowali w drodze na młodzieżowe Euro, czy Belgowie i Włosi, drużyny pokonane przez nich na tym turnieju. Ale jak mantrę powtarzali, że wygrywają nie umiejętnościami, lecz sprytem, nie stylem, tylko sposobem.
Może to recepta nie tylko na ogranie mocniejszych drużyn, ale i narodowej mentalności. W końcu z epidemii pozorów też można wyleczyć się tylko sposobem.