Tę lukę bardzo skutecznie wykorzystał Jarosław Kaczyński kierując kampanię w stronę światopoglądowych sporów. Na tym polu prawica mogła przeciwstawić jedność i zdecydowanie w obronie tradycyjnych wartości, rodziny, wiary i nacjonalistycznie pojętego patriotyzmu wobec oczywistych sprzeczności w deklaracjach demokratów. Prawicowa propaganda wykorzystała wszelkie rozbieżności światopoglądowe przeciwników bez litości eksploatując marginalne w istocie wydarzenia jak przemówienie Leszka Jażdżewskiego na Uniwersytecie Warszawskim czy deklarację Pawła Rabieja dotyczącą prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Prawicowi spin doktorzy trafnie zdefiniowali słabe punkty bloku opozycyjnego i wyeksportowali je bez litości, do końca.
W efekcie wyborca otrzymał prosty przekaz: opozycja jedynie obiecuje to, co my wam już teraz dajemy (13 emerytura, 500+ na pierwsze dziecko) a w kwestiach światopoglądowych jest niespójna i nie wiadomo czego można się po niej spodziewać. Innymi słowy „totalni nie mają nic Polakom do zaproponowania”. Głosując na Koalicję ponosicie jedynie ryzyko, że nie dotrzyma obietnic i odbierze zdobycze socjalne, które rząd w sejmie właśnie uchwala. To zadziałało. W porównaniu z wyborami samorządowymi PiS zmobilizował 1 milion dodatkowych głosów, a Koalicja straciła blisko 2 miliony własnych. Obrona demokracji i praworządności to zbyt mało by zmobilizować Polaków. Obrona comiesięcznej daniny państwowej jest znacznie skuteczniejszym narzędziem do przekonania ludzi, by wzięli udział w wyborach. Po prostu Polacy zazwyczaj nie głosujący, bo „politycy nie dotrzymują obietnic”, bo „mój głos się nie liczy”, bo „polityka nie ma znaczenia” po raz pierwszy poczuli, że mają czego bronić. Pamiętajmy, że poczucie straty jest jedną z najsilniejszych ludzkich emocji. Ludzie zdecydowanie mniej cenią korzyści niż odczuwają ból po stracie. PiS realizując własne obietnice już przed wyborami wykorzystał ten fundamentalny mechanizm ludzkiej psychiki. Ludzie poszli masowo do wyborów, by bronić swoich przywilejów. W dzisiejszych badaniach aż 77 proc. Polaków deklaruje udział w jesiennych wyborach. To rekord i smutny paradoks. Triumf demokracji może okazać się jej klęską. Zwycięży autorytaryzm kupiony za masową redystrybucję pieniędzy publicznych.
Mając w pamięci dynamikę poprzedniej kampanii wyborczej i ostateczny wynik wyborów z wielkim dystansem należy traktować deklaracje wyrażane w sondażach. Kierując się wynikami badań możemy narazić się na kolejne bolesne rozczarowanie. Nie warto powtarzać tych samych błędów. Wynik będzie podobny.
Czyli jednak osobno?
Odpowiedź jest jednoznaczna – NIE. Po pierwsze nie ma żadnych przesłanek by przewidywać wynik wyborczy lepszy niż notowania w sondażach, a te jak pisałem powyżej są fatalne. Po drugie dwóch z istotnych koalicjantów nie przekracza w nich progu wyborczego. I to już dzisiaj, a jak wiemy w kampanii wyborczej PiS zyskuje, nie traci. Zyskuje mobilizując niegłosujących. Po trzecie notowania Wiosny spadają z 8 proc. zaraz po wyborach do 6 proc. dzisiaj. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wejście partii Roberta Biedronia do parlamentu jest obarczone ryzykiem. To oznacza, że blisko 3,5 miliona głosów wyborców Wiosny, PLS i SLD przeciwnych autorytarnym rządom nie znajdzie swojej reprezentacji w parlamencie, a jedyną przeciwwagą dla PiS (45,4) i Kukiz 15 (5,5%) będzie Platforma z wynikiem 25,9%. To otwarta droga do większości konstytucyjnej. Oznacza to powtórzenie w Polsce wariantu węgierskiego – autorytarnego państwa jednopartyjnej dominacji o cechach mafijnych.
Politycy po demokratycznej stronie sceny politycznej muszą uświadomić sobie ponownie prosty fakt - nie gramy o zwycięstwo w wyborach i rządzenie krajem, lecz o uratowanie demokracji i powstrzymanie autorytaryzmu, o szanse wygrania wyborów w kolejnej kadencji, za 4 lata. Wielki wybór nie jest jedynie hasłem wyborczym. Czas potraktować go poważnie.
Razem - czyli osobno
Jeśli zatem nie razem, bo przegramy i nie osobno, bo poniesiemy klęskę, to czy jest scenariusz, który nie powtarza błędów z kampanii do Parlamentu Europejskiego i nie jest jednocześnie przepisem na gwarantowaną katastrofę? Jest, wymaga jednak wyjścia poza partyjne myślenie w czarno-białych kategoriach partyjnych interesów.
Opozycja może przedstawić wspólne listy wyborcze. Doświadczenie Koalicji Europejskiej pokazuje, że jest to możliwe. Notowania PSL i SLD poniżej progu wyborczego bardzo uprawdopodabniają przetrwanie tej formuły. Z drugiej strony można nie narażać się na problemy ze światopoglądową spójnością wewnątrz takiej koalicji. Zostawmy to co nas łączy i dajmy Polkom i Polakom wybór w tym, co nas dzieli. Największym błędem Koalicji Europejskiej było tworzenie pozoru jedności. Ta jedność jest fałszywa i wyborcy to widzą. Gdyby na listach demokratów znaleźli się kandydaci z różnych ugrupowań, prowadzący własne kampanie wyborcze, mieliby większe szanse na sukces. Wyobraźmy sobie, że w ramach jednej listy każda partia prowadzi własną kampanię do swoich potencjalnych wyborców. To co nas łączy to kwestie fundamentalne: obrona praworządności i demokracji, miejsce Polski w Europie, ochrona środowiska i odejście od energii opartej na węglu, służba zdrowia, silne niezależne samorządy i odejście od centralizacji państwa. To co nas dzieli można przekuć w atut, nie obciążenie. Niech wyborcy wybierają spośród światopoglądowo różnych kandydatów PO, PSL, Wiosny, SLD i Zielonych. Każdy będzie miał motywacje żeby pójść do urny i zagłosować na kandydata, który reprezentuje jego czy jej stanowisko. Z drugiej strony kandydaci koalicji demokratycznej nie będą pewni mandatu. Wysokie miejsce na liście nie gwarantowałoby w prosty sposób, jak dzisiaj, mandatu posła. Wewnętrzna konkurencja zmobilizowałaby kandydatów do prowadzenia kampanii w terenie. Koalicja mogłaby liczyć na zwielokrotniony efekt Elżbiety Łukacijewskiej, która wygrała mandat z 10, ostatniego miejsca na liście na Podkarpaciu, w regionie gdzie KE podobno nie miała szans.