Według deklaracji rządu Donalda Tuska Polska ma być wśród państw, które natychmiast (więc bez narodowej debaty) ratyfikują traktat reformujący. Ma to być demonstracja zaangażowania nowych władz we współpracę europejską z nadzieją na uznanie państw dominujących w UE i wynikające z tego korzyści. Dla uznania i nieokreślonych korzyści nie można jednak poświęcać racji narodowych. A te są jednoznaczne. Traktat obniża pozycję Polski.
Niedawno obecny premier (wspólnie z Janem Rokitą) obiecywał „do krwi ostatniej” bronić nicejskiej siły polskiego głosu w unijnych instytucjach. Poprzedni szef rządu deklarował, że negocjacje traktatowe to test, czy Polskę traktuje się jako państwo, wobec którego wolno łamać przyjęte zobowiązania. Dziś i Donald Tusk, i Jarosław Kaczyński podpisują się pod twierdzeniem, że traktat jest dobry, bo zabrano nam mniej, niż zapowiadano.
Abstrahując od przeceniania zmian w pierwotnym projekcie (przez ich autorkę kanclerz Angelę Merkel traktowanych jako formalne i semantyczne), znacząca jest zmiana kryteriów: to nie polska racja stanu, zdefiniowana przez polskie władze i opinię publiczną, stanowi miarę jakości polityki. Miarą staje się wprowadzanie korekt do propozycji politycznych przedstawianych przez kierownictwo Unii Europejskiej.
Obniżeniu pozycji arytmetycznej towarzyszy obniżenie pozycji realnej. Rząd Kaczyńskiego zrezygnował z debaty na temat Karty praw, wstępu do traktatu czy treści proponowanej wspólnej polityki zagranicznej. W żadnej z tych spraw nie uzyskaliśmy wpływu na sformułowania traktatu czy uzasadniające wzmocnienie władzy w Unii zmiany polityczne.
Tymczasem dla wzmocnienia współpracy europejskiej polityka niemiecka nie stała się mniej unilateralna. Pani kanclerz nadal popiera rurociąg bałtycki, a niemiecki przewodniczący Parlamentu Europejskiego udziela wsparcia moralnemu rewizjonizmowi ruchu powojennych przesiedleńców. Francja nie tylko nie zmieniła stanowiska w sprawie wartości chrześcijańskich we wstępie do traktatu, ale nawet nie zgodziła się na podjęcie w tej sprawie debaty, ponieważ jest to sprzeczne z jej narodową (!) laicité. W takim świecie polską polityką europejską kierować musi prosta doktryna: tyle wspólnych instytucji i kompetencji, ile wspólnych wartości i interesów. Dyskutując o pogłębieniu współpracy, musimy dyskutować o jej celach i charakterze.