W ojczyźnie Karola Marksa odżywa właśnie wyjątkowo obrzydliwa forma populizmu. Posługując się językiem, jakiego używano do niedawna na zachodzie Europy w stosunku do Polski, można by stwierdzić, że mamy do czynienia ze „zjawiskiem budzącym najwyższy niepokój”.
Politycy z lewej i prawej strony prześcigają się w rzucaniu obelg na Nokię, fiński koncern, który ośmielił się zamknąć ostatnią w Niemczech fabrykę telefonów komórkowych i zwolnić ponad 2 tys. pracowników. Liderzy SPD mówią o bezdusznym wyzysku i „brutalnym kapitalizmie z epoki kamienia”, a ministrowie rządu Angeli Merkel (m. in. Horst Seehofer z „prawicowej” CSU) ostentacyjnie nawołują do bojkotu skandynawskiej firmy.
– Nie chcę już widzieć w moim domu żadnej nokii – mówi przywódca socjalistów Kurt Beck.
Stąd nagle ten seans nienawiści? Ano stąd, że pod koniec stycznia i w ostatnim tygodniu lutego w trzech niemieckich landach – Hesji, Dolnej Saksonii i Hamburgu – odbędą się wybory, a atak na Nokię jest najlepszym i najtańszym sposobem, by podlizać się elektoratowi. Wszak szary niemiecki wyborca jest wychowywany od lat w aurze podejrzliwości wobec kapitalizmu. Dlatego łatwo nim manipulować i wciskać bajki o „społecznej gospodarce rynkowej” i opiekuńczej roli państwa. Dziś nad Renem każdy kapitalista to krwawy, żarłoczny, bezwzględny potwór zainteresowany wyłącznie zyskami i nieliczący się ze zwykłym człowiekiem. A politycy? Politycy oczywiście liczą się ze zwykłym człowiekiem i was, drodzy wyborcy, przed owym monstrum obronią własną piersią.
Stosownej indoktrynacji poddawane są już szkolne dzieci. Stefan Theil pisze w ostatnim numerze periodyku „Foreign Policy”, że w podręcznikach ekonomii główny nacisk kładzie się na „wychwalanie korporacyjnej i kolektywistycznej tradycji niemieckiego systemu”. Nauczanie odbywa się przez pryzmat „odwiecznego konfliktu między pracownikiem a pracodawcą”, a główna batalia toczy się o wysokość pensji i kodeks pracy.