Bliżej Berlina niż Moskwy

Dziś, po spektakularnym sukcesie, jaki odnieśliśmy w sprawie Eriki Steinbach, nie musimy już chyba aż tak widowiskowo podkreślać wobec Niemców, że jesteśmy niepodlegli

Aktualizacja: 27.04.2009 01:28 Publikacja: 26.04.2009 18:59

Piotr Skwieciński

Piotr Skwieciński

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/04/26/piotr-skwiecinski-blizej-berlina-niz-moskwy/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Józef Piłsudski sformułował kiedyś słynne credo polskiej polityki zagranicznej: „Ani o jeden krok nie bliżej Berlina niż Moskwy”. Dziś, w 2009 roku, mimo iż Niemcy są naszym sojusznikiem w NATO i partnerem w Unii Europejskiej, to wskazanie Marszałka wydaje się determinować myślenie o polskiej polityce zagranicznej w stopniu niewiele mniejszym niż w latach 30.

Trudno się dziwić. Nie ma potrzeby opisywać, jak historycznie uzasadniona jest polska nieufność do obu wielkich sąsiadów. Ciężko też dyskutować z sentymentem – a sentyment Polaków do dziedzictwa Marszałka jest wielki, w pewnych segmentach inteligencji przechodzący wręcz w emocję. Trudno więc nie uznać, że właśnie taki – w idealnym dla Polaków świecie – powinien być model naszej polityki zachodniej i wschodniej.

[srodtytul]Nie jesteśmy mocarstwem[/srodtytul]

Ale nie żyjemy w świecie polskich marzeń. Ciężko zatem uciec przed refleksją, że intelektualnym założeniem przywołanego hasła może być albo teza, iż Polska jest potęgą zdolną do prowadzenia aktywnej – i momentami sprzecznej jednocześnie z interesami zachodnich i wschodnich partnerów – polityki na obu tych kluczowych kierunkach, albo też, że Polska na żadnym z tych kierunków takiej polityki prowadzić nie musi. Obie te tezy są moim zdaniem niesłuszne.

Teza druga jest niesłuszna, gdyż – choć nie żyjemy już w epoce, w której państwa walczyłyby o nabytki terytorialne – to Polska nadal leży w tym samym miejscu kontynentu, a narody i państwa nadal istnieją i miewają sprzeczne interesy. Do pewnego stopnia sprzeczne interesy mają też Polska i Niemcy, a z drugiej strony – Polska i Rosja. Teza pierwsza jest niesłuszna w sposób oczywisty. Nie jesteśmy i nie będziemy jagiellońskim mocarstwem – wbrew temu, co śni się niektórym. Coś podobnego kiedyś przez parę lat śniło się naszym dziadkom. Sen skończył się w Zaleszczykach. To nie jest przyjemne miejsce, warto go uniknąć. A jakiś rodzaj Zaleszczyk – rozumianych oczywiście nie jako kolejny rozbiór Polski, ale jako sytuacja, w której przesadne przekonanie o własnej sile zapędzi nas do kąta, w którym bardzo boleśnie uświadomimy sobie granice realnych możliwości państwa o naszym potencjale i naszej kondycji – może nam kiedyś zagrozić.

Jeśli więc uznamy rzeczywistość – czyli stwierdzimy, że po pierwsze, dzielą nas z naszymi wielkimi sąsiadami różnice interesów, a po drugie, że w porównaniu z każdym z nich dysponujemy potencjałem mizernym – to trzeba zadać pytanie o to, z którym z nich więcej nas dzieli?

[srodtytul]Różnice nieprzezwyciężalne[/srodtytul]

Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Różnice z zachodnim sąsiadem dotyczą, oczywiście, spraw ważnych. To przede wszystkim zespół problemów unijnych (z konstrukcją budżetu UE i reformą polityki rolnej na czele) i zespół spraw związanych z polsko-niemiecką przeszłością. To bez wątpienia kwestie niezwykle istotne.

Ale mimo wszystko mniej istotne niż różnice interesów z sąsiadem wschodnim. Tu konflikt interesów jest strategiczny. W interesie Moskwy leży osłabienie państw poradzieckich, z Ukrainą na czele, aż do realnego (a kiedyś może i formalnego) przyłączenia ich do Rosji. Interes Polski jest tu diametralnie sprzeczny – aby zabezpieczyć na przyszłość własną niepodległość, musi ona zmierzać do utrwalenia niepodległości tych państw.

Różnice obecnych interesów i poglądów na przeszłość między Polską a Niemcami są trudne do załagodzenia w drodze kompromisu. Trudne, ale przecież możliwe. Zwłaszcza w Unii Europejskiej, w której panuje kultura porozumienia. Inaczej wygląda sprawa z Rosją. Rosji nie należy demonizować. Warto unikać charakterystycznego często dla naszego mówienia o tym kraju tonu histerii, nierzadko podlanej sosem antyrosyjskiego nacjonalizmu. Należy zauważać postępujące nad Wołgą przemiany cywilizacyjne, dostrzec demokratyzacyjne akcenty w wewnętrznej polityce Miedwiediewa, docenić to, że Kreml po raz pierwszy skłonny jest ostatnio do uznania roli Polski jako ważnego kraju europejskiego (zeszłoroczna oferta Ławrowa). Ale mimo to trzeba stwierdzić, że różnice interesów między Polską a Rosją są nieprzezwyciężalne – dopóki jedna ze stron nie zrezygnuje z tego, co obecnie uważa za swój najbardziej podstawowy interes narodowy.

[srodtytul]Potrzebne wsparcie Berlina[/srodtytul]

Aby zrealizować swój interes i zabezpieczyć niepodległość państw poradzieckich, Polska prowadzi i chce prowadzić aktywną politykę wschodnią. Trzeba stwierdzić jasno, że potencjał Polski absolutnie nie wystarcza do tego, by w jakiejkolwiek mierze była ona skuteczna. Potencjał Niemiec zmieniłby ten układ sił i na Wschodzie – nie tylko w Rosji, ale też w stolicach państw poradzieckich – wiedzą o tym dobrze. Tylko aktywne wsparcie niemieckie, zarówno w obszarze dyplomatyczno-unijnym, jak i – przede wszystkim – gospodarczym, nadałoby naszej polityce wschodniej walor efektywności.

Silniejsze, niż obecne, wsparcie Berlina dla opierających się Kremlowi rządów obszaru poradzieckiego – tak dyplomatyczne (przede wszystkim na arenie unijnej), jak gospodarcze, a także nacisk na Rosję (a z Niemcami, w odróżnieniu od Polski, Rosja musi się poważnie liczyć) – byłoby jakościową zmianą sytuacji. Przeszkody dla zrealizowania takiej korzystnej z naszego punktu widzenia zmiany są liczne. Najważniejszą z nich jest niewątpliwie rosyjskie zaangażowanie niemieckiego biznesu uzależnionego od używającego gospodarki jako broni politycznej Kremla. Inną jednak przyczyną jest wciąż nie najlepszy stan relacji polsko-niemieckich.

Oczywiście ich poprawa sama w sobie w obecnej sytuacji nie da nam nic na kierunku wschodnim. Ale sytuacja jest dynamiczna. Zmienić ją mogą na przykład sami Rosjanie, decydując się – a obserwując działania Kremla, można uznać, iż jest to możliwe – na kolejne, na Zachodzie postrzegane jako agresywne, działania w obszarze poradzieckim. Wtedy w obecnej niemieckiej optyce Rosji i spraw obszaru poradzieckiego może pojawić się potencjał zmiany. Sądzę, że polska polityka mogłaby wówczas dopomóc owemu potencjałowi – a szanse na to będą większe, jeśli polsko-niemieckie relacje nie będą już wówczas nad Szprewą i Renem postrzegane jako konfliktowe. Jeśli i w Berlinie, i w innych stolicach Unii będzie oczywiste, że konflikt Warszawy z Moskwą jest w relacjach między Polską a zagranicą czymś szczególnym, a nie jednym z wielu konfliktów z katalogu dziwnych zachowań dziwnego kraju, który do wszystkich ma jakieś mniej lub bardziej dziwaczne pretensje.

[srodtytul]Poprawić stosunki z Niemcami [/srodtytul]

Polityka „Ani o jeden krok nie bliżej Berlina niż Moskwy” była w latach 30. popularna, miała jednak swoich przeciwników. Jeden z nich, konserwatywny publicysta Adolf Bocheński, pisał, że „Dążeniem racji stanu państwa było, jest zawsze – a w każdym razie powinno być – załatwianie w pewnej chwili sporu tylko z jednym przeciwnikiem, nie zaś z wszystkimi naraz. W przeciwnym razie grozi bowiem niepomyślne załatwienie wszystkich spraw”.

Przypominał, iż w mocarstwowych czasach I Rzeczpospolitej „jedną z głównych przyczyn niepowodzeń polskiej polityki zagranicznej było to, że pragnęliśmy realizować nasz program polityczny jednocześnie nad Bałtykiem, nad Morzem Czarnym i we wszystkich innych kierunkach. Umiejętność ofiary na jednym punkcie, by zapewnić sobie rozstrzygające powodzenie na drugim – ważniejszym, była też zawsze bronią w rękach największych mężów stanu Europy”.

Ta myśl Bocheńskiego wydaje się ciągle aktualna. Jeśli dla realizacji naszego pierwszoplanowego interesu, jakim jest zabezpieczenie niepodległości Ukrainy i innych państw poradzieckich, niezbędne jest poprawienie relacji z lokalnym mocarstwem, jakim są Niemcy, to warto na niewątpliwie realne problemy dzielące dziś Warszawę i Berlin spojrzeć i z tej perspektywy.

Nie wzywam do rezygnacji z walki za Odrą o polskie interesy, zarówno w sferze historyczno-symbolicznej, jak i – zwłaszcza – unijno-ekonomicznej. Oczywiście powinniśmy zabiegać o nie w sposób zdecydowany. Ale warto nie tracić z oczu gradacji polskich interesów.

Warto więc równie zdecydowanie zabiegać o to, aby relacje polsko-niemieckie były jak najbliższe. Aby – tam gdzie nie jest to absolutnie niezbędne – nie szkodziły im te spory, których da się uniknąć. A te, których uniknąć się nie da, traktować adekwatnie do ich rangi. Rangi spraw ważnych, ale nie pierwszoplanowych – zwłaszcza w najistotniejszym kontekście, jakim są relacje polsko-rosyjskie i polityczny los obszaru poradzieckiego.

Warto pamiętać nie tylko o wojennej hekatombie, ale także o tym, że Niemcy to państwo, które wprowadziło nas do Unii Europejskiej. W ubiegłej dekadzie stosunki polsko-niemieckie były rzeczywiście szczególne i nasz kraj korzystał na tym. Ta sytuacja uległa zmianie na skutek pokoleniowej zmiany warty w Berlinie (odejście roczników pamiętających lata 1939 – 1945).

[srodtytul]Nie jesteśmy wasalami[/srodtytul]

Niemiecki paternalizm zaczął nas drażnić – choć to nie z Niemiec karcono nas za to, że nie skorzystaliśmy z szansy, by siedzieć cicho. Ale w ciągu ostatnich kilku lat (to, mimo kilku spektakularnych wpadek, pozostanie historyczną zasługą rządów PiS) udowodniliśmy i Niemcom, i sobie, że nie jesteśmy berlińskimi wasalami.

Dlatego dziś, zwłaszcza po spektakularnym (choć w dużej mierze piarowskim) sukcesie, jaki odnieśliśmy w sprawie Eriki Steinbach, nie musimy już chyba aż tak widowiskowo podkreślać, że jesteśmy niepodlegli. Warto pamiętać, jakie szkody relacjom z Niemcami wyrządziło niegdyś jedno zaniechanie Leszka Millera, kiedy to o polskiej decyzji podpisania popierającego atak na Irak listu europejskich premierów kanclerz Schröder dowiedział się z telewizji. Warto, jak kiedyś wzywał Bocheński, ponieść ofiarę w jednym punkcie, by zapewnić sobie powodzenie w drugim – ważniejszym. Jeśli jednak uznamy, że gra jest niewarta świeczki, że to, co dzieli nas z Niemcami, jest równie ważne jak to, co dzieli nas z Rosją, albo też że po prostu z przyczyn psychologicznych nie jesteśmy w stanie przejść do porządku nad antyniemieckim resentymentem, to lepiej od razu zrezygnować z aktywnej polityki wschodniej. Najgorsza jest bowiem tromtadracja słabeuszy.

[i]Autor jest publicystą, współpracownikiem „Rzeczpospolitej”. Był m.in. prezesem PAP[/i]

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/04/26/piotr-skwiecinski-blizej-berlina-niz-moskwy/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Józef Piłsudski sformułował kiedyś słynne credo polskiej polityki zagranicznej: „Ani o jeden krok nie bliżej Berlina niż Moskwy”. Dziś, w 2009 roku, mimo iż Niemcy są naszym sojusznikiem w NATO i partnerem w Unii Europejskiej, to wskazanie Marszałka wydaje się determinować myślenie o polskiej polityce zagranicznej w stopniu niewiele mniejszym niż w latach 30.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?