Dlaczego ostatnie publikacje Jana Tomasza Grossa budzą sprzeciw? Oto próba odpowiedzi na to pytanie. "Bywają książki, które zanim się ukażą, wzbudzają wielkie kontrowersje. Czy kontrowersje? Raczej strach przed treścią... Czy przed treścią? A może przed uświadomieniem sobie, iż w przeszłości część zachowań nie wyglądała tak jak powinna? Przed tym, iż wyidealizowany obraz runie w przepaść" – pisał jeden z blogerów portalu Salon24.
Zwolennicy Grossa uważają, że jego najnowszą książkę "Złote żniwa" mogą odrzucać tylko ci, którzy mają coś niedobrego na sumieniu i nie są w stanie sobie z tym poradzić. Liberalni publicyści, w każdej innej kwestii zwolennicy rozumu, akurat w tej jednej uważają, że psychologia unieważnia potrzebę rzetelnego warsztatu nauki historycznej. Wmawiają nam, jak czyni to choćby Aleksander Kaczorowski z "Newsweeka", że Polacy wciąż nie chcą się odciąć od bandytów, którzy za pieniądze wydawali Żydów lub mordowali ich skrycie po lasach.
Naprawdę tylko to jest istotą problemu? A może kontrowersja dotyczy czegoś zupełnie innego – odmowy uznania dogmatu, że większość Polaków w czasie okupacji aktywnie kibicowała hitlerowskiej eksterminacji? Zebrane pracowicie przez autora "Złotych żniw" przykłady szmalcownictwa, działalności hien cmentarnych czy zabijania uciekających z transportów Żydów wydają się wiarygodne. Ale już wnioski, jakie Gross na ich podstawie wysnuwa, nie. Istotą sporu z autorem "Strachu" i "Złotych żniw" jest debata na temat tego, czy takie zachowania były normą czy marginesem.
Gross twierdzi, że normą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że lansując jego książkę, część publicystów tworzy obraz społeczeństwa niedojrzałego, które odrzuca prawdy oczywiste. A tymi prawdami są wnioski i insynuacje Grossa. Kto się z nimi nie zgadza, ten się kompromituje. Tak rzecz ujmując, to nie Gross musi udowadniać swoje ryzykowne teorie. To inni mają się tłumaczyć, dlaczego nie biją przed Grossem czołem.
[srodtytul]Przywoływanie koszmarów[/srodtytul]