Zdzisław Krasnodębski: Antyfaszyzm

Po retorykę "antyfaszyzmu" sięgnięto, by przekonać, że znowu "najczarniejsza reakcja" zagraża władzy obozu postępu i pojednaniu z Rosją. Ponieważ Polsce grozi tak poważne zagrożenie, usprawiedliwić daje się niemal wszystko – pisze publicysta

Aktualizacja: 17.05.2011 19:35 Publikacja: 17.05.2011 19:31

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Jak wiadomo, faszyzm odgrywał w PRL niezwykle istotną rolę, szczególnie w pierwszych dekadach. "Pokonanie faszyzmu", to znaczy III Rzeszy, było  najważniejszym, obok obietnicy zaprowadzenia "sprawiedliwości społecznej", sposobem legitymizacji władzy komunistów w Polsce. Hitleryzm był tylko "trzonem faszyzmu", bo jako zjawisko czasowo i narodowo ograniczone nie nadawałby się dobrze do uzasadnienia władzy komunistów.

Walka  z "rodzimym faszyzmem"

Faszystami byli więc wszyscy przeciwnicy nowej, jedynie  postępowej, władzy. Bo skoro ona była jedynie postępowa, to jej przeciwnicy musieli być reakcyjni, a od reakcyjności do faszyzmu był tylko mały kroczek. Faszyzm wynikał, zdaniem komunistów, z szerszego zjawiska – z panowania burżuazji, która uchodziła wtedy za warstwę społeczną równie wsteczną, jak dzisiaj mohery i pisowcy.

Dlatego w deklaracji programowej PPR "O co walczymy" mowa jest o  "zwyrodnieniu najbardziej przegniłych warstw oligarchii imperialistycznej w polityczne formy faszyzmu" (por. Władysław Gomułka, "Z kart naszej historii", Warszawa 1982, s. 182). W tych przemówieniach znajdziemy całą historiozofię zbudowaną na prostych, binarnych opozycjach – reakcja versus postęp, zwyrodnienie versus humanitaryzm, faszyzm versus demokracja, znanych nam także z dzisiejszej publicystyki.

Oczywiście komunizm był ruchem prawdziwie humanitarnym i demokratycznym, bo realizującym ludowładztwo i czyniącym Polskę narodową własnością mas pracujących, a  konkretnie ich jedynie postępowych reprezentantów skupionych w PPR, a potem PZPR.

Ciągle jednak jeszcze toczyła się walka. Po niej miał przyjść świat szczęśliwy i pełen harmonii, bez podziałów i konfliktów: "Śmierć hitleryzmu wróci do życia podbite i uciemiężone narody Europy. Zrodzi ona Polskę Wolną i Niepodległą. Śmierć hitleryzmu będzie zagładą wszystkich sił wstecznych, wszystkich prądów faszystowskich, w każdym kraju, w każdym narodzie. Na gruzach faszyzmu wyrośnie demokratyczna władza ludu w świecie postępu i wolności".

Niestety, w ostatecznym zwycięstwie ciągle przeszkadzała krajowa reakcja, która nie doceniała modernizacyjnych wysiłków rządzących, dzieliła Polaków i nie tylko im przeszkadzała w rządzeniu, ale wręcz sama czyhała na władzę, chciała ją wyrwać z rąk tych, którym się należała ma mocy nieubłaganej logiki dziejów. Po pokonaniu Niemców pozostała zatem trudna walka z "rodzimym faszyzmem".

Zwyrodniała reakcja

Jak wskazywał Gomułka: "Zapoczątkowana przez najczarniejszą reakcję plugawa wojna domowa, w której biorą udział i sanacyjne oddziały Armii Krajowej, znajduje swoje źródła ideologiczne w hitleryzmie". Dodał: "Zdrajcy ci, marząc o utworzeniu dyktatury faszystowskiej w Polsce, bojąc się gorzej niż ognia siły ludu polskiego, poszli formalnie lub faktycznie na usługi Berlina, wzywając do zaprzestania walki z Niemcami i obrócenia broni przeciwko własnym braciom toczącym bój z okupantem, przeciwko Polskiej Partii Robotniczej". Wtedy Berlin nie był bowiem jeszcze ośrodkiem postępu, pokoju i pojednania.

Przemawiając w szóstą rocznicę września 1939 roku, Gomułka wzywał do rozprawy z reakcją, do  oczyszczenia  Polski "ze zbrodniczego, rodzimego faszystowskiego robactwa" (s. 129). Dobrze byłoby sięgnąć po jego teksty, gdyż zawierają wiele zapomnianych słów, które mogłyby być dzisiaj użyteczne, np. często kiedyś używany, a dzisiaj zaniedbywany przymiotnik "zwyrodniały".

Gomułka mówił o "etycznym zwyrodnieniu reakcyjnych bandytów noża i pióra" i w ogóle o zwyrodnieniu reakcji: "Mordy bratobójcze, dokonywane przez bandy NSZ w okresie okupacji na działaczach demokratycznych i na żołnierzach ludu, walczących z hitlerowskim najeźdźcą, były już wówczas dowodem moralnego zwyrodnienia reakcji polskiej. Proces tego zwyrodnienia reakcji pogłębił się przez fakt odsunięcia jej od władzy w Polsce"  (s. 128).  Czy dzisiaj brakuje dowodów na moralne zwyrodnienie polskiej reakcji?

Już wtedy kwitła przyjaźń Polski ze wschodnim sąsiadem, sojusz służący walce z rodzimym faszyzmem. Także  II RP była oczywiście państwem faszystowskim: "Druga Rzeczpospolita legła na polu bitwy zdruzgotana pięścią pancerną hitlerowskich sprzymierzeńców piłsudczyzny i polskiego faszyzmu. Trzecia Rzeczpospolita Polska jest państwem ludu pracującego"  (s. 193). Oczywiście Gomułka miał na myśli tamtą III RP, nie obecną. Obecna nie jest państwem ludu pracującego.

ZSRR, czyli przedmurze

Gdy komunizm osłabł, gwałtownie zmniejszyła się także liczba faszystów i zagrożenie faszyzmem. Socjalizmowi bardziej zagrażały rewizjonizm i syjonizm. Retoryka "antyfaszystowska" osłabła, choć wspomnienia o niemieckim najeźdźcy i okupancie stanowiły najważniejszy zasób rytualny PRL. Mit antyfaszystowski to nie tylko mit peerelowski, lecz ogólny mit lewicy, zwłaszcza komunistycznej, zbudowany już przed wojną, w latach 30. Bez niego nie udałoby się opanować umysłów elity europejskiej.

Opisywał to przekonująco Franćois Furet w słynnej książce "Koniec iluzji". Wrzucono wtedy wszystko do jednego worka "faszyzm: różnego typu rządy niedemokratyczne, ale oczywiście nie komunistyczne". "Faszyści muszą być wszędzie, bo wszędzie komuniści muszą się zdefiniować. Geopolityczny lęk, który Stalin odczuwał w stosunku do Hitlera, zostaje przetransponowany w neorewolucyjną ideologię nowego bolszewizmu" (s. 359 – cytuję według przekładu niemieckiego "Das Ende der Illusion", Monachium 1996).

Związek Radziecki przedstawiany był jako przedmurze antyfaszyzmu:  "Antyfaszyzm miał przede wszystkim naturę ideologiczną, a nie geopolityczną. Wypisał sobie hasło demokracji na sztandarach, a mianowicie demokracji, którego fortpocztę stanowił Związek Radziecki – jako ucieleśnienie władzy proletariatu i jako sukcesor  rewolucji burżuazyjnych niesie on dalej ideały wolności i równości" (s. 361).  Franćois Furet twierdził, że utożsamienie komunizmu z antyfaszyzmem uniemożliwiało przez długi czas wszelką analizę komunizmu, a wiecznie żywy faszyzm był potrzebny, by mógł przetrwać antyfaszyzm (s. 209 – 210).

Ostatecznie sprowadzało się to do twierdzenia: "Kto krytykuje Stalina, ten jest za Hitlerem" (s. 361). Faszyzm pozostał i pozostaje w  "antyfaszyzmie" terminem niejasnym, z rozmysłem niedodefiniowanym. Jak przekonywał w znanym artykule jeden z badaczy,  Gilbert Allardyce to słowo jest samo w sobie ogromną "totalizacją". Pewnie nieprzypadkowo szczególnie chętnie posługują się nim ci, którzy mają ciągoty totalitarne. Komuniści chcieli pod "antyfaszmem" ukryć swoje totalitarne pokrewieństwo z faszyzmem i narodowym socjalizmem.

Jak wiadomo, między innymi dzięki pracom Zeeva Sternhella faszyzm i narodowy socjalizm, których żadną miarą nie powinno się utożsamiać, były mutacją marksizmu.

Renesans jednolitego frontu

Obecnie "antyfaszyzm" przeżywa renesans w III RP, co należy uznać za zjawisko symptomatyczne i należałoby się zastanowić, co jest tego przyczyną i jakie teraz pełni funkcje. Jakiś czas temu mieliśmy okazję przeczytać lewicowy antyfaszystowski manifest "Faszyzm nie przejdzie" w związku z demonstracją organizacji narodowych napisany typowym językiem "jednolitofrontowym": "Ideologii nienawiści, wykluczenia, segregacji i grupowego egoizmu należy powiedzieć NIE! Temu NIE! winny sprzyjać władze, administracja, policja – jeśli nie potrafią własnymi środkami powstrzymać zwyrodniałych tendencji politycznych.

Powstrzymanie faszystowskiego marszu to wyzwanie dla obywateli – nie tylko z lewicy, ale dla tych wszystkich, którzy pragną debaty publicznej bez dogodnych wrogów, pozornych konfliktów i zastępczych emocji. Głos skrajnej prawicy nie wnosi argumentów do debaty – wnosi chory resentyment i napięcia, które odwracają uwagę od realnych problemów i ich źródeł. Ten głos nie przejdzie! Podobnie jak ten marsz. W interesie nas wszystkich".

To, że nowa lewica posługuje się antyfaszystowską retoryką do złudzenia przypominającą retorykę komunistów, to nic dziwnego – "nowa" lewica w wielu sprawach nie różni się przecież od "starej", a radykalne narodowe organizacje dostarczają odpowiednich podniet. Bardziej znamiennym zjawiskiem jest to, że także obóz rządzący sięgnął po antyfaszystowską retorykę i posługuje się nią z wyjątkowym tupetem.

Faszystami nazywa się obecnie tych wszystkich, którzy uważają i dają temu publiczny wyraz w demonstracjach, że Donald Tusk i niektórzy ministrowie ponoszą odpowiedzialność za katastrofę smoleńską, kampanię dezinformacyjną i utrudnianie śledztwa. A także wszyscy ci, którzy sądzą, że Donald Tusk i Bronisław Komorowski nie bronili polskich interesów wobec władz rosyjskich.

Faszystami są ci wszyscy, którzy demonstrują publicznie pamięć o tych, którzy zginęli. Za faszystowski uznano nawet projekt świetlnego pomnika na Krakowskim Przedmieściu. A to, czy demonstranci idą z pochodniami czy ze świeczkami, nie ma zupełnie nic do rzeczy i służy tylko do skuteczniejszego napuszczania gawiedzi na owych "faszystów".

Oskarżenia o faszyzm padały już wcześniej. Kiedyś straszono Europę Romanem Giertychem, który dzisiaj pomaga ministrowi Sikorskiemu w walce z internetowym antysemityzmem. Do dziś za granicą zagrożenie faszyzmem w Polsce kojarzone jest z jego nazwiskiem, podobnie jak nazwisko Kazimierza Marcinkiewicza z homofobią. Mało kto bowiem zdaje sobie tam sprawę z tego (a już na pewno nie prostoduszni korespondenci prasy zachodniej pisujący o Polsce), że takie epitety rzuca się u nas łatwo i zupełnie instrumentalnie. Polska zna wiele przykładów, gdy "faszysta" stał się ulubieńcem postępowego towarzystwa.

Narzędzie propagandy

"Antyfaszyzm" stał się teraz ważnym, już nie doraźnym narzędziem propagandy. Wszedł do politycznego języka rządzących. Wynika to z logiki sytuacji przypominającej gomułkową. Nastąpiła nie tylko koncentracja władzy w jednym ręku, ale towarzyszy jej głębokie i bardzo kontrfaktyczne przekonanie "zdrowych sił narodu", że obóz władzy reprezentuje wszystko, co postępowe, dobre i słuszne, że ma naturalne prawo do rządzenia na wieki. Na jego nieszczęście znaczna część polskiego społeczeństwa uważa, że rządzący przyczynili się do śmierci 96 osób  – choćby tylko przez karygodne zaniedbania w organizacji lotu – oraz że po 10 kwietnia działają w rażącej niezgodzie z polską racją stanu.

I w miarę upływu czasu przekonanie to się umacnia, a nie osłabia. Koncentracji realnej władzy, możliwej dzięki katastrofie smoleńskiej, towarzyszy stopniowo postępująca erozja legitymizacji tej władzy. To dlatego więc dzisiaj nie wystarczają już dawne dyskwalifikujące określenia: mohery, populiści, oszołomy, partia obciachu – pozostał już tylko faszyzm, a potem chyba już tylko ludobójstwo.

Nie pomogły performance panów Palikota i Tarasa. Nie pomogły akcje prewencyjne, takie jak atakowanie grupki modlących się osób i szarpanie starszych kobiet przez podpitych osiłków. Nie powiodły się próby budowy licencjonowanej opozycji. Sięgnięto więc po retorykę "antyfaszyzmu", by przekonać przekonanych, że znowu "najczarniejsza reakcja" zagraża władzy obozu postępu, pojednaniu z Rosją i modernizacji. Ponieważ Polsce grozi tak poważne zagrożenie, usprawiedliwić daje się niemal wszystko.

Nic więc dziwnego, że tropiciel afery hazardowej poseł Arłukowicz uzasadnia swój transfer, dobrze opłacany przez podatnika w ramach taniego państwa, do węższego kręgu obozu rządzącego. Nie wykluczał przecieku z Kancelarii Premiera, teraz zajmie się tam wykluczaniem społecznym. Niedługo każdy sprzedajny czyn będzie usprawiedliwiany koniecznością powstrzymania Jarosława Kaczyńskiego.

Wypełnić pustkę

Jak zwykle sygnał wystarczył, by wywołać atawistyczne reakcje usłużnych dziennikarzy, publicystów i mężnych ludzi kultury. Niektórzy wrócili do retoryki z początku swej kariery, młodsi odnowili rodzinne tradycje. Przy okazji, jak często, wyszła na jaw prowincjonalna ignorancja. Informuję więc, że dzisiaj nie można już prostodusznie straszyć Carlem Schmittem, bo nie tylko jest on dziś szeroko czytany przez "nową lewicę", ale przestał już (nieco później niż Heidegger, którego filozofia, tak ceniona przez warszawskie "salony", w równym stopniu może uchodzić za pokrewną narodowemu socjalizmowi) być demonem zła, którego wspominanie jest "faszystowskim" obciachem.

Uchodzi za klasyka myśli politycznej, dobrze więc, że studiuje go Waldemar Pawlak – jedyny polski polityk, o którym na podstawie słynnego zdjęcia z sali sejmowej wiadomo, że czytał – lub starał się czytać – wybór prac Schmitta wydany przed paru laty przez Fundację im. Stefana Batorego. Ale niewątpliwie walka z faszyzmem może  uśmierzyć postpolityczne "metafizyczne ssanie" i wypełnić pustkę, jaką pozostawiło w duszach zawieszone na jakiś czas pojednanie z Rosją – nie wiadomo nawet, czy 17 września przydadzą się znicze z ubiegłego roku i szlifowane wtedy mowy okolicznościowe.

Zwolennikom nowej "jednolitofrontowej" władzy warto więc przypomnieć, że Polacy demonstrujący na Krakowskim  Przedmieściu korzystają tylko z wolności gwarantowanych im przez konstytucję – wolności słowa, zgromadzeń i zrzeszania się. A domaganie się, by politycy odpowiadali za swe czyny, jest ich dobrym obywatelskim prawem. Także Trybunał Stanu jest instytucją przewidzianą przez konstytucję na takie właśnie okoliczności jak ta, która ma miejsce po i przed 10 kwietnia 2010. A nagonka na opozycję ma tyle samo wspólnego z demokracją i wolnością co PRL i jej "antyfaszyzm".

Autor jest profesorem Uniwersytetu  w Bremie i Uniwersytetu Kardynała  Stefana Wyszyńskiego w Warszawie  oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"

Jak wiadomo, faszyzm odgrywał w PRL niezwykle istotną rolę, szczególnie w pierwszych dekadach. "Pokonanie faszyzmu", to znaczy III Rzeszy, było  najważniejszym, obok obietnicy zaprowadzenia "sprawiedliwości społecznej", sposobem legitymizacji władzy komunistów w Polsce. Hitleryzm był tylko "trzonem faszyzmu", bo jako zjawisko czasowo i narodowo ograniczone nie nadawałby się dobrze do uzasadnienia władzy komunistów.

Walka  z "rodzimym faszyzmem"

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?