W wypadku medium lewicowego, wyrosłego z tzw. liberalnej frakcji PZPR, trudno się takiej opinii dziwić. Ale ciekawa jest nie ona sama, tylko argumentacja.

"Gdy na uczelni pojawiał się Rydzyk, następnego dnia rektor tłumaczył się z tego w kurii – mówi wykładowca J., od dziesięcioleci związany z katolicką uczelnią. – W ten sposób Wielki Kanclerz stał na straży uniwersytetu otwartego, ale unikającego skrajności". Te słowa anonimowego "wykładowcy J." są przecież dla zmarłego niedawno arcybiskupa, bliskiego "lewicy laickiej", znacznie bardziej miażdżące niż mocne epitety Grzegorza Brauna, które wywołały tyle oburzenia. Tym bardziej że one, wręcz przeciwnie, przez tych właśnie, którzy się Braunem oburzali, traktowane są z aprobatą.

Szkoda czasu, by sobie wyobrażać, jaka byłaby ich opinia w wypadku odwrotnym; gdyby to, dajmy na to, biskup Hoser albo Gądecki, nie mówiąc o Michaliku, wzywał na dywanik każdorazowo odpowiedzialnego za to, że gdzieś się pojawił ksiądz Sowa albo Oszajca. Wystarczy zauważyć, że ojcu Rydzykowi mimo bardzo intensywnych starań nigdy nie zdołano zarzucić niczego więcej niż braku ogłady, przejawiającego się nazwaniem pani profesor Środy "czarownicą" (co fałszywie usiłowano połączyć ze śp. prezydentową) albo żartem o czarnoskórym  konfratrze, że się nie domył. To jeszcze za mało, by go uważać za "skrajność", a tym bardziej, by go  de facto wykluczać z Kościoła,  do którego należy w stopniu co najmniej nie mniejszym niż stosujący takie metody zarządzania były Wielki Kanclerz KUL.