Jarosław Kaczyński: Jaka reofrma UE

Propozycje ministra Sikorskiego grożą rozpadem obecnej Unii i zastąpieniem jej jakimś kadłubowym tworem o nieznanej konsystencji – twierdzi prezes PiS

Publikacja: 08.12.2011 19:52

Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski

Red

Zjednoczona Europa to traktaty i procedury, zaakceptowane mechanizmy ucierania decyzji, ale przede wszystkim pełne poszanowanie dla podmiotowości i nie zawsze wspólnych interesów państw członkowskich. To nie euro stworzyło Unię i wspólny rynek, ale przekonanie obywateli, że razem, poprzez znoszenie zbędnych barier oraz kosztem wspólnie przyjętych regulacji warto tworzyć krok po kroku nowe mechanizmy współpracy. Przy jednej wszakże zasadzie – nikt, żadne narodowe państwo nie może zdominować Unii, gdyż to zaprzecza fundamentalnej zasadzie narodowej równości wszystkich jej krajów członkowskich - Grecji i Niemiec, niedużego Luksemburga i wielkiej Francji, stabilnej gospodarczo Skandynawii i grzęznących w kłopotach Włoch.

Mój brat, zanim wybuchł kryzys, stale powtarzał, że Unii potrzeba więcej solidarności, zarówno w czasie sukcesów, jak i wtedy, kiedy pojawią się kłopoty. Solidarność nie zna lepszych i gorszych państw, odwołuje się do wolnej woli współpracy i pomocy. Jest ważniejsza niż zawirowania na rynkach finansowych i spekulacyjne kampanie.

Ale nie dla wszystkich. Kryzys postanowiono więc wykorzystać w celu forsowania idei Stanów Zjednoczonych Europy, rewolucji, która ma zmienić wszystko, zburzyć dotychczasową konstrukcję Unii, zerwać umowy, uzgodnienia i traktaty. Nie oglądając się na państwa, które są zdecydowanie przeciwne takim pomysłom, jak Wielka Brytania, czy też wobec nich zdystansowane, jak Dania i Szwecja, by wymienić tylko te należące do „starej" Europy i o stabilnej albo kwitnącej sytuacji gospodarczej. Wszystkie poza strefą euro.

Idea sfederalizowanej Europy krążyła po salonach jak duch, ale dzisiaj jej szermierze chcą wykorzystać kryzys jako mechanizm szantażu i przymusu. Nareszcie nie trzeba się oglądać na „wolę ludu", wystarczy po prostu odwołać się do lęku przed bankructwem, chaosem i utratą poziomu życia. To nie jest uczciwe. I łamie zasady demokratycznego dyskursu.

Nic o nas bez nas

Zaakceptowany i obowiązujący w Unii mechanizm demokratyczny jest tylko jeden –  wszelkie decyzje podejmują obywatele w referendach lub narodowe parlamenty. Bez ich decyzji nie ma żadnych decyzji. To władza parlamentów narodowych jest kontrolowana i rozliczana przez obywateli. Bez tego mechanizmu demokracja, jaką znamy, nie istnieje. Nie istnieje również państwo jako jedyna znana nam forma organizacji narodu.

Między europejskimi państwami a „stanami" zjednoczonej Europy istnieje więc przepaść, której nie można zasypać przemówieniami. W amerykańskim oryginale mamy do czynienia z jednym narodem obywatelskim, z jedną obywatelską przysięgą, jedną konstytucją, parlamentem i prezydentem. USA nie są federacją wolnych i suwerennych Stanów – rozstrzygnęła o tym krwawa wojna domowa, w której Północ pokonała i spacyfikowała Południe.

Niemieckie landy też nie są suwerenne wobec władzy centralnej – ostatecznie przesądziło o tym zjednoczenie polegające na likwidacji osobnego podmiotu prawa międzynarodowego, jakim była NRD. Żadna z instytucji tamtego państwa nie została zachowana przy życiu i o żadnej suwerenności ani nawet odrębnej tożsamości nie może być mowy. Mało tego, w praktyce działania, we wszystkich funkcjonujących dziś w świecie federacjach mamy do czynienia z tendencją do centralizacji władzy w stolicy kosztem uprawnień niesuwerennych części składowych.

Próba stworzenia nowej „osi" Berlin – Warszawa nie przynosi nam chwały, lecz odbierane jest jako przedwczesny akt hołdowniczy

Ani minister Sikorski, ani rząd Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej nie są ważniejsi ani silniejsi od głosu niemieckiego wyborcy. To on motywuje i rozlicza kanclerz Angelę Merkel i to z jego opinią musi się ona liczyć, podobnie jak z opinią koalicjantów z FDP, Bundestagu i parlamentarnej komisji budżetowej, wreszcie Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe. Pani kanclerz ani nie może, ani nie próbuje lekceważyć niemieckich instytucji demokracji. To one podejmują decyzje, co i kiedy może uczynić dla ratowania strefy euro kanclerz Niemiec. I nie ma żadnego sygnału, że instytucje te chciałyby abdykować na rzecz ministra Sikorskiego, premiera Tuska lub prezydenta Sarkozy'ego.

Popędzanie, pohukiwanie i składanie nierealnych propozycji nic tu nie zmieni. Składanie deklaracji w ciemno, że Polska gotowa jest wspierać Niemców w ich próbach zmiany status quo w Unii, to bezprecedensowa decyzja łamiąca dotychczasowe unijne standardy. Próba stworzenia nowej „osi" Berlin – Warszawa nie przynosi nam chwały, lecz odbierane jest jako przedwczesny akt hołdowniczy i to zanim pojawiła się cena za taką usługę.

Manewry pani kanclerz

W opinii ekspertów źródłem pogłębiających się kłopotów strefy euro jest dziś fakt blokowania się dwóch sprzecznych planów. Z jednej strony wspierana przez Francuzów i Brytyjczyków opcja postulująca użycie EBC do ratowania zagrożonych państw i rynku bankowego, choćby przez emisje euroobligacji, a z drugiej opcja antyinflacyjna, zakazująca EBC takiej aktywności, dopóki nie zostanie stworzony mechanizm przymusu ograniczającego budżetową niefrasobliwość w państwach strefy.

Kanclerz Merkel prowadzi grę na dwóch frontach: wewnętrznym – straszona przez FDP zerwaniem koalicji i spadkiem wsparcia wyborców dla CDU, oraz na zewnątrz – manewrując między potrzebami słabnącego eurolandu, traktowanego także jako rynek zbytu dla niemieckiego przemysłu.

Z tej perspektywy wystąpienie ministra Sikorskiego być może miało służyć wzmocnieniu pani kanclerz, i o tym świadczy ujawniona przez „Gazetę Wyborczą" informacja, że MSZ „zakulisowo przygotował rząd Niemiec na to przesłanie, by uchronić go przed pochopnymi reakcjami" (30.11.11). Oznaczałoby to, że polski minister zamiast konsultować się choćby z prezydentem RP, polskim parlamentem i rządem, wybrał metodę uzgadniania swojego stanowiska z „rządem Niemiec".

To bardzo oryginalny obyczaj i w Europie raczej dotąd niespotykany. Ale nawet on zakończył się fiaskiem – w ostatnich badaniach 60 procent Niemców uznała, że wprowadzenie euro było błędem, i nie mają ochoty angażować się w ratowanie wspólnej waluty, wyrażając nostalgię za marką. Źle to wróży stabilności władzy u naszego zachodniego sąsiada.

Szarża na wiatraki

To wystąpienie było groźną fanfaronadą. Realne szanse zmiany obecnej konstrukcji politycznej Unii są żadne. Wymagają czasu, aby nowe propozycje przeszły normalną procedurę akceptacji w demokratycznych debatach w państwach członkowskich. Część państw, jak chociażby Wielka Brytania, już ogłosiła, że takich zmian nie zaakceptuje. Te zaś, które są w najlepszej kondycji finansowej – Dania, Szwecja – w ogóle nie są zainteresowane wejściem do strefy euro.

Propozycje Sikorskiego grożą więc rozpadem obecnej Unii i zastąpieniem jej jakimś kadłubowym tworem o nieznanej konsystencji, choć – jak żartuje Niall Ferguson – chodzi po prostu o odtworzenie Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego.

W tej sytuacji pojawiła się pokusa pójścia drogą na skróty – wykorzystania możliwości umów dwustronnych, które stworzyłyby „nową jakość europejską". Faktycznie byłby to swoisty zamach stanu w Unii – zmieniający relacje między Komisją Europejską, Parlamentem Europejskim i EBC. Zamiast kroku w przód oznaczałoby to krok wstecz, mniejszą i słabszą strefę, która odziedziczyłaby wszystkie kłopoty, tracąc wspólnotę z państwami stabilnej Północy. Zamiast „rewolucji" byłaby to swoista „kontrrewolucja". I zamiast większej solidarności w obrębie 27 państw członkowskich miałaby się pojawić – nazwijmy ją bez złych skojarzeń – federacja europejskich landów.

Dla każdego uczestnika debaty oznacza to najkrótszą drogę do zagłady dzisiejszej Unii. Deklaracje Sikorskiego godzą nie tylko w polskie reguły konstytucyjne, ale i w unijne traktaty. W odróżnieniu od udanej szarży spod Samosierry, mamy tu do czynienia z szarżą Don Kichota na wiatraki. Ośmieszanie Polski nie należy chyba do konstytucyjnych obowiązków ministra spraw zagranicznych. Do tych obowiązków należy zaś obrona polskich interesów, zawsze i w każdych warunkach.

Pociąg w niewiadomym kierunku

Nie wiemy tylko, czy rząd Tuska w ogóle wie, jak wzmocnić Unię realną w odróżnieniu od produkowania ustrojowych fikcji i fiksacji? Jeden z komentatorów zauważył, że Tusk „stara się wsiąść do pociągu, który nie wiadomo, dokąd jedzie". Nawet gdyby premier chciał to uczynić prywatnie i w pojedynkę, też bym mu taki krok odradzał. Taka decyzja to ruletka. A w imieniu Polski w ogóle nie wolno mu takiego kroku, bez zgody obywateli, uczynić. Polacy nie są paczką, którą można nadać w niewiadomym kierunku ani na poste restante.

Obowiązkiem rządzących jest wiedzieć, gdzie i po co wsiadają do pociągu, do jakiego celu, w jakim czasie i za jaką cenę chcą dojechać. Polityka, która polega tylko na tym, że z wielu możliwości zawsze wybieramy tylko pociąg z „niemieckim maszynistą", oznacza wyrzeczenie się polityki, abdykację z praw i obowiązków, jakie nakłada na nich nasza konstytucja. Jeżeli nabywcom samochodów ktoś spróbowałby nakazać zakup pojazdów tylko jednej marki, to taki „reformator" zostałby wyśmiany i zwrócono by mu raczej niedelikatnie uwagę, że ludzie mogą ze swoimi pieniędzmi robić to, co im się podoba. I ręczę, że tego prawa nie dadzą sobie odebrać nikomu, tym bardziej politykowi, który ich kosztem chce być traktowany jako gorliwy prymus w Berlinie.

Jak należy odczytać odpowiedź Berlina na wystąpienie Sikorskiego? Jeżeli chcecie wejść do „unii stabilności", musicie wziąć część odpowiedzialności za długi Grecji, Hiszpanii, Włoch. Co w praktyce oznacza, że Polacy mają dofinansować niemiecki eksport na tych rynkach. Jeżeli „plan Tuska" zakłada z jednej strony obciążenie Polaków długami, które jego rząd wyprodukował, a z drugiej wykorzystanie wzrostu gospodarczego do udzielenia pomocy Niemcom, to obywatele mają prawo się wypowiedzieć, czy w ogóle tego sobie życzą. Jedno bowiem jest dla mnie pewne – nie na taki „plan" głosowano w ostatnich wyborach.

Jose Manuel Barroso, przemawiając w Berlinie przed Sikorskim, bezceremonialnie odrzucił propozycje powrotu do współpracy pojedynczych rządów; zakwestionował niemiecką tezę, że „stabilność finansowa ma być zakładnikiem polityki"; wreszcie wskazał, że to Niemcy najwięcej stracą na rozpadzie strefy euro (spadek PKB o 3 procent i utrata miliona miejsc pracy). Bronił Komisji Europejskiej przed próbami jej ubezwłasnowolnienia. I przypomniał: „Traktaty nie definiują strefy euro jak czegoś osobnego od Unii". To było przemówienie męża stanu, który wie, że nie można ratować części Unii kosztem całości; że solidarność nie może być zastępowana egoizmem i samolubstwem jednego tylko państwa. To pod tym programem powinni się podpisać politycy w Polsce.

Powiedzieć: nie!

Nie mówię tylko w imieniu opozycji ani centroprawicy, ale w imieniu każdej Polki i każdego Polaka, którym droga jest nie tylko suwerenność, ale Polska jako samodzielny podmiot wspólnie z innymi państwami gotowy budować siłę Unii Europejskiej. Mówię w imieniu tych wszystkich, którzy nie eksperymentują z demokratycznymi zasadami; wierzą w swoją podmiotowość i obywatelskość; w siłę politycznej woli, którą wyrażają w dostępny sobie sposób.

Wierzę, że nie dadzą sobie odebrać swoich praw i nie pozwolą, aby stały się one przedmiotem handlu, manipulacji lub uzgodnień za ich plecami. Nie wierzę, aby to były wartości drogie tylko jednej opcji politycznej, gdyż są to skarby koronne drogie wszystkim obywatelom. Nie wierzę, że ktokolwiek bez złej woli lub nieświadomości gotów byłby wyrzec się swoich praw kardynalnych.

Jeżeli więc nikt nie pragnie, aby budżet Warszawy, Krakowa czy Gdańska był układany i akceptowany w Berlinie, trzeba powiedzieć: nie! Jeżeli nie chce się, aby o procentowym wzroście lub redukcji naszych pensji decydowano bez nas, tak jak to się dzieje teraz w Grecji, trzeba wyrazić swoją wolę. Jeżeli nie chce się, aby wartość naszych rent i emerytur była ustalana pod dyktatem rynków finansowych, należy to wyraźnie powiedzieć. Tak głośno, aby usłyszeli nas ci, którzy za to teraz odpowiadają.

Zjednoczona Europa to traktaty i procedury, zaakceptowane mechanizmy ucierania decyzji, ale przede wszystkim pełne poszanowanie dla podmiotowości i nie zawsze wspólnych interesów państw członkowskich. To nie euro stworzyło Unię i wspólny rynek, ale przekonanie obywateli, że razem, poprzez znoszenie zbędnych barier oraz kosztem wspólnie przyjętych regulacji warto tworzyć krok po kroku nowe mechanizmy współpracy. Przy jednej wszakże zasadzie – nikt, żadne narodowe państwo nie może zdominować Unii, gdyż to zaprzecza fundamentalnej zasadzie narodowej równości wszystkich jej krajów członkowskich - Grecji i Niemiec, niedużego Luksemburga i wielkiej Francji, stabilnej gospodarczo Skandynawii i grzęznących w kłopotach Włoch.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?