Pieniądze na emerytury pochodzą zatem (i pochodzić będą nadal) z tego, co wpłacą obecnie pracujący. A jako że na rynek pracy wchodzą kolejne niże demograficzne, a na emerytury przechodzą pokolenia wyżów, to pracujących będzie coraz mniej i będą oni musieli utrzymywać coraz więcej emerytów.
Składki będą zatem musiały rosnąć, podobnie jak wiek przechodzenia na emerytury, aż w pewnym momencie system padnie, bo zabraknie pieniędzy, już nie tyle w ZUS (bo obawiam się, że wcześniej wypłatę emerytur będzie musiał gwarantować budżet), ale w kasie państwa. I nikomu nic wtedy nie dadzą osobiste konta czy OFE. Zapisami w komputerach jeszcze nikt się nie najadł.
Demografia, głupcze
I przed tym zjawiskiem nie ma ucieczki. Nawet gdyby nagle wydarzył się cud i ponad połowa kobiet w wieku reprodukcyjnym, zdecydowała się na posiadania trójki więcej dzieci (a to jest warunek odbudowania demografii), to i tak efekty obserwowalibyśmy za 30, 40 lat, czyli już po zapaści systemu. W takiej sytuacji można by ewentualnie zacisnąć pasa. Obecne czterdziestolatki musieliby mieć świadomość, że są straconym, emerytalnym pokoleniem.
Na cud nie ma jednak, co liczyć. Obecna kultura deprecjonuje wielodzietność, kobiety nastawia się wyłącznie na karierę, której posiadanie wielu dzieci oczywiście przeszkadza, a rząd (i ten, i poprzednie) od lat robi wszystko, by zniechęcić kobiety do rodzenia dzieci. Zapowiadana reforma także (o czym pisał na łamach "Rzeczpospolitej" Maciej Strzembosz) wpisuje się w taką antynatalistyczną strategię i sprawia, że matka czwórki czy piątki dzieci (czyli osoba, która sprawia, że w ogóle przez jakiś czas jakieś emerytury będą jeszcze wypłacane) będzie otrzymywała emeryturę wielokrotnie mniejszą niż bezdzietna singielka. I to mimo iż wkład matki w kapitał społeczny i trwanie ZUS jest o wiele wyższy niż wkład osoby samotnej.
Ten krótki opis sytuacji nie pozostawia wątpliwości, że z państwowymi gwarantowanymi emeryturami możemy się – my trzydziesto[pauza], czterdziestolatki – pożegnać. Państwo ich – co uczciwie, choć bardzo ostrożnie przyznał wicepremier Waldemar Pawlak – nie zapewni. Jeśli ktoś chce mieć zabezpieczoną przyszłość, musi więc albo mieć dużo dzieci (rośnie prawdopodobieństwo, że któreś się nad nim zlituje i przygarnie na starość, łatwiej też będzie rozłożyć obowiązki między czwórkę czy piątkę potomków niż między dwójkę – nie mówiąc już o jednym), albo ogromne oszczędności, i to najlepiej w złocie, bo inne waluty są w naszych czasach wyjątkowo niestabilne.
Rodzina, nie państwo
Politykom jest to oczywiście trudno przyznać. Nie tylko dlatego, że otwarte powiedzenie prawdy oznaczałoby, że ZUS padnie o wiele szybciej, ale też dlatego, że pokazałoby, iż to nie państwo jest najważniejszą i najbardziej podstawową wspólnotą, ale rodzina. Otwarte powiedzenie, jak jest, kończyłoby też mit państwa opiekuńczego i wymuszało powrót do rzeczywistości, w której fundamentem wszystkiego pozostałayby małżeństwo i rodzina.