Dookoła zaczynają się zbierać gapie, no, sytuacja kłopotliwa. Nie pytam, co by zrobił w tej sytuacji każdy, bo to oczywiste: pokazałby, że niczego kradzionego przy sobie nie ma, a dopiero udowodniwszy bezzasadność podejrzeń, zażądał przeprosin.
Ale pani redaktor za oczywiste uważa coś przeciwnego: ona by tę torebkę wrzuciła do kanału albo rzeki, by już nikt nigdy nie mógł sprawdzić, czy był tam skradziony zegarek czy nie. Jednocześnie święcie się oburzać, jak można ją podejrzewać. Oczywiście, mogłaby się tak zachować tylko pod jednym warunkiem: że byłaby 100-kilowym agresywnym żulem, budzącym strach na całej ulicy.
Skąd u mnie te pomysły? Z komentarza Janiny Paradowskiej w „Polityce", w którym stwierdza ona, że przetrzymywanie przez Rosjan i wymycie wraku tupolewa jest zrozumiałe, skoro „ciągle słyszą, że ich premier, a zarazem prezydent elekt uczestniczył w spisku" i że „sami w podobnej sytuacji" zachowywalibyśmy się tak samo. I jeszcze wiedzie do tego wniosku przez kategoryczne stwierdzenia, że skoro dotąd „nie znaleziono żadnych przesłanek, że dokonano jakiegoś wyrafinowanego zamachu", to wrak do śledztwa „nie jest nam potrzebny".
Podziwiam zdolność Janiny Paradowskiej, by zawsze być po linii i na bazie, ale prawdziwy problem polega na tym, że nie ona jedna brnie zajadle w oczywiste nonsensy. Gdy się demonstracyjnie niszczy dowody, zrozumiałe jest podejrzenie, że nie były to dowody niewinności. A gdy władza mówi Polakom, że wyjaśnianie Smoleńska grozi wojną z Rosją, to tak jakby już oficjalnie ogłosiła: tak, to był zamach, i dlatego właśnie milczeć!
Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"