Wielokrotne wymienienie mojego nazwiska w opublikowanym 29 czerwca w „Rzeczpospolitej" artykule prof. Piotra Nowaka „Hodowanie troglodytów" skłoniło mnie do ustosunkowania się do poruszonych w nim kwestii związanych z kształceniem w polskich uczelniach. Nie mam wprawdzie wprawy w polemikach prasowych - wolę zajmować się tym, czym zajmuję się przez ponad 40 lat - inżynierią komputerową i tym, co jest ostatnio moją pasją - szkolnictwem wyższym, ale wydaje mi się jednak, że sprawa jest na tyle istotna, że warto jej poświęcić nieco uwagi, zwłaszcza że niektóre podane w tym artykule stwierdzenia wymagają sprostowania. Przede wszystkim chciałbym się odnieść do stwierdzenia dotyczącego sposobu określania efektów kształcenia dla prowadzonych studiów pierwszego czy drugiego stopnia, które wywołało wzburzenie autora ww. artykułu. Istotnie, w opublikowanej przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego książce-poradniku mojego autorstwa „Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?" znalazło się przytoczone w ww. artykule zdanie: „Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta, który (...) powinien uzyskać dyplom poświadczający uzyskanie określonej kwalifikacji pierwszego lub drugiego stopnia." Problem w tym, że cytując to stwierdzenie, prof. Nowak pominął jego istotny, wykropkowany fragment. W książce brzmi ono bowiem: „Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta, który - według przyjętych przez jednostkę prowadzącą studia kryteriów - powinien uzyskać dyplom ...". Nie chodzi zatem o to, aby dostosować wymagania do najsłabszego studenta, jakiego dał nam los, a raczej przyjęta w uczelni procedura rekrutacji na studia, lecz realistycznie określić kompetencje, jakie może posiąść każdy z naszych absolwentów, biorąc pod uwagę to, że nie wszystkie osoby podejmujące studia muszą je ukończyć. I nikt inny jak uczelnia nie jest w stanie sensownie określić tego typu wymagań. Przy czym, korzystając ze swej autonomii, może je określić w różny sposób: przykładowo sformułować je tak, że tylko co trzeci z kandydatów przyjętych na studia dostąpi zaszczytu legitymowania się dyplomem potwierdzającym ich ukończenie; może też inaczej - tak, że niemal każda osoba przyjęta na studia taki dyplom otrzyma. Jedyne co „krępuje" w tym zakresie uczelnię to ogólne wymagania dotyczące efektów kształcenia określone w rozporządzeniu ministra. Wierzę, że w uczelni prof. Nowaka - Uniwersytecie w Białymstoku - nie przyjęto tego drugiego rozwiązania, „równając do najsłabszego".
Postulat, aby definiowane przez uczelnię efekty kształcenia odzwierciedlały realne możliwości ich osiągnięcia przez najsłabszego studenta, który uzyskuje dyplom, jest zresztą formułowany w niemal wszystkich publikacjach międzynarodowych na temat wdrażania systemu studiów opartego na efektach kształcenia. Jaką mamy bowiem inną możliwość?
Możemy oczywiście zdefiniować efekty kształcenia na miarę naszych marzeń i prowadzić zajęcia dydaktyczne na odpowiednio wysokim poziomie, adresując je w istocie do garstki wybitnych studentów. Czy wyniknie z takiego podejścia cokolwiek dobrego? Audytoria będą świeciły pustkami, bo studenci nie są na ogół skłonni wysłuchiwać wywodów, których nie rozumieją; nie uczęszczają też na zajęcia, na których prowadzący nie potrafi nawiązać kontaktu ze słuchaczami. Możemy oczywiście w intencji zapełnienia sali sprawdzać listę obecności, byłoby to jednak wyrazem bezsilności i przyznania się do klęski dydaktycznej - nieumiejętności zainteresowania studentów swoim przedmiotem. A i uzyskane przez studentów wyniki - efekty kształcenia (nie należy ich mylić z ocenami) - byłyby zapewne w tym przypadku gorsze niż gdybyśmy nieco bardziej realistycznie sformułowali nasze oczekiwania. A co z dyplomem? Stanęlibyśmy wobec alternatywy: albo skreślamy ze studiów większość przyjętych kandydatów albo pozwalamy im ukończyć studia, mając świadomość, że większość z nich nie osiągnęła tych efektów, które ambitnie sformułowaliśmy.
Pierwsze rozwiązanie jest z wielu powodów nieakceptowalne. A drugie? Jest ono niestety dość często stosowane, choć trudno je zaakceptować. Obiecując kandydatowi na studia ładnie wyglądający zestaw kompetencji, które uzyska w wyniku kształcenia (efekty kształcenia muszą być upublicznione), nie mając realnych możliwości wypełnienia naszego zobowiązania, tworzymy iluzję. Co gorsza, wydając dyplom poświadczający osiągnięcie zakładanych efektów - są one opisane w suplemencie do dyplomu - w sytuacji gdy tak naprawdę absolwent wie i umie znacznie mniej, łamiemy ustalone wewnętrznie normy i poświadczamy nieprawdę. Pomijając prawne aspekty tego zagadnienia, warto się zastanowić, na ile postępowanie takie jest zgodne z etosem akademickim. Jak wpływa na rozumienie przez osoby kończące studia zasady poszanowania prawa?
Może więc warto zastanowić się, jak formułować oczekiwane efekty kształcenia i czy rezygnacja przez nauczycieli akademickich z wygórowanych ambicji nie służy w istocie studentom, a szerzej - społeczeństwu.