Można się zastanawiać, czy Jarosław Gowin postąpił rozważnie, zlecając prace nad deregulacyjną ustawą prawniczej kancelarii Mirosława Barszcza i płacąc tej kancelarii 22 tysiące złotych na miesiąc.
Pewnie wolałbym, aby projekty ustaw przygotowywali urzędnicy powodowani tylko poczuciem służby (sam Barszcz był kiedyś wiceministrem, a potem ministrem), nie rzutcy biznesmeni oferujący państwu swoje usługi w logice transakcji. Mam też świadomość, że suma wzbudzi grozę w kraju, w którym tabloidy przekonują nas, że pensja niespełna 12 tysięcy złotych dla premiera to wstyd i hańba (szef rządu, jak wiadomo, powinien sycić społeczeństwo obrazem swojej ascezy).
Wreszcie zaś brak rozwagi Gowina polega i na tym, że jest on dziś jednym z bardziej kontrowersyjnych polityków. Znienawidzonym przez grupy interesu, którym zagraża deregulacja, a i przez sfery liberalno-lewicowe, którym zawadzają jego katolickie przekonania. Ktoś, kto ma podobne problemy, stara się unikać prowokowania jakichkolwiek kontrowersji. A tu słyszymy, że CBA wejdzie do resortu ministra. Bo go złapano na „przekręcie". Wyprowadzał nasze pieniądze – do kancelarii znajomego.
Minister się więc podłożył. Czy miał inny wybór? Nie wiem. Ale ubolewając nad tym, że dał swoim przeciwnikom pretekst do ręki, z pewnością nie rzucę w niego kamieniem. Bo jego pomysł na przygotowanie ustawy deregulacyjnej w ten właśnie sposób jest pochodną problemów polskiego państwa.
Głośne krzyki
Państwa, które z pewnością w różnych swoich zakamarkach marnuje pieniądze podatników – receptą na to powinien być budżet zadaniowy, tyle że obecna koalicja zaniechała prac nad tą bardzo pożyteczną innowacją. Ale które ani nie przepłaca swoich funkcjonariuszy, ani generalnie nie kosztuje zbyt dużo.